Archiwa kategorii: Malezja

Malezja – post scriptum

Jeszcze trochę informacji praktycznych.
W Malezji można wszędzie jeździć taksówkami, ale polecam wypróbować lokalny transport. Tanio, w miarę punktualnie i jaki folklor! 😉

Jak zorientować się w autobusach w Kuching?
Główny dworzec autobusowy znajduje się niedaleko różowego meczetu, który stoi nad rzeką. Dworzec jest mały i gdyby nie to, że stoją tam autobusy, można by pomyśleć, że to zwykły plac z bazarem. Jest tam budka w której można uzyskać jakieś podstawowe informacje. Na budce jest też rozkład jazdy busów. I tak (jeśli dobrze pamiętam): K6 do Semenggoh , czyli tam gdzie są orangutany odchodzi tuż spod budki. Najlepiej zdążyć na ten o 7.20, bo ok. 9 – 9.30 zaczyna się karmienie orangutanów.
Do Santbutong (Sarawak Cultural Village) jeździ autobus nr K15 (o 8.15) z ulicy która jest prostopadła do tej z budką (chyba Saujana).
Żeby dostać się do Bako, trzeba znaleźć przystanek przy waterfront promenade. Jeden jest niedaleko chińskiej dzielnicy, a drugi pomiędzy Hiltonem a Majestic (oba od strony rzeki). Autobus nr 1 (nie K1!) kursuje co godzinę o pełnych godzinach (powrotny o wpół, ostatni powrotny 4.30). Autobus dowozi do Bako Bazaar.
Ceny od 3-5 RM/os

Z Bako Bazaar żeby odbyć ostateczną podróż do Parku Narodowego trzeba wsiąść na łódkę (bus staje tuż przy terminalu, więc nie trzeba wiele szukać): 20RM/os/w jedną stronę + wejście do Parku drugie tyle. Łódka chyba rusza, gdy zbierze się odpowiednia liczba osób.

Nocleg na Bako
Nocleg na Bako można zarezerwować tylko przez stronę Parku.
Niestety opisy domków i pokoi nie są tam dość jasne, ale najważniejsze, że jest jakiś kontakt i można ewentualnie dopytać. Odpowiedź oczywiście przychodzi z opóźnieniem. My wzięliśmy takie z łazienką (attached bathroom), ale nie były to te ładniutkie drewniane domki obrośnięte dżunglą:

IMG_0434

Te drewniane mają chyba łazienkę wspólną (shared bathroom).
UPDATE: Zapomniałam jeszcze wspomnieć, że na Bako jest restauracja/slep gdzie można pożywić się lub kupić to co niezbędne do przeżycia. Piszę o tym, bo ja sama nie byłam świadoma, czy powinniśmy zabrać z sobą zapas jedzenia / picia.

Autobusy na Penang
W samym Georgetown jeździ bezpłatny autobus turystyczny, który okrąża całe centrum i jedzie przy głównych atrakcjach. Można nim przemieszczać się po mieście bez żadnych ograniczeń. Można też nim dojechać do głównego dworca autobusowego.
Główny dworzec autobusowy w mieście nazywa się KOMTAR (albo tak nazywa się centrum handlowe, które tam jest). Znajduje się w okolicy ulicy Jalan Ria i Lebuh Tek Soon. Z tego dworca odchodzą autobusy do wszystkich zakątków wyspy.

IMG_0636

Te ze znaczkami po lewej stronie to miejsca ciekawe turystycznie. I tak możemy dojechać do świątyni Kek Lok Si, na Penang Hill, do Śpiącego Buddy, itd. Bilety kupuje się w autobusach i najlepiej mieć dużo drobnych jedynek i mniejszych, bo kierowcy nie wydają reszty.

Jak dojechać do CH i o trudnościach w poruszaniu się po wzgórzach
Bilety na autobus z Penangu do Cameron Highlands kupiliśmy prawie w ostatniej chwili przez jakąś agencję w internecie. Wystarczy wpisać w google wybraną trasę i natychmiast pojawiają się dostępne opcje. Cena wszędzie taka sama: ok. 40 RM.
Samo poruszanie się po wzgórzach zależy od ilości wolnego czasu. Gdybyśmy zostali tam trochę dłużej pewnie mielibyśmy więcej trekkingu po wzgórzach i do wielu miejsc moglibyśmy dojść pieszo. Niestety byliśmy krótko a na naszej liście „must see” było kilka punktów, między innymi mossy forest czyli omszały stary las, do którego dostać się trudno, bo droga jest tak kręta i wąska, że nie każdy jest na tyle odważny. Oczywiście tam autobusy nie jeżdżą. Taksówkarze byli chętni obwieźć nas wszędzie gdzie tylko chcieliśmy, ale nie do mossy forest. Dlatego biorąc wszystkie za i przeciw (przeciw to to, że nie chcieliśmy brać udział w turystyce zorganizowanej) wybraliśmy tym razem wycieczkę z agencji. No i w sumie nie było źle. Grupka była mała, a zobaczyliśmy wszystko co chcieliśmy.
Bilet na autobus do KL kupiliśmy w jednej z agencji.

O kolejkach w KL.
W Kuala Lumpur najlepiej poruszać się kolejkami. Obsługują całe centrum i do najważniejszych atrakcji można się dostać.

IMG_1708

Bilety kupuje się w automatach na stacjach, a cały proces zakupu jest jasny i czytelny. Jeśli jest jakiś problem, można kupić w okienku.
Główną stacją przesiadkową jest KL Sentral, z której poza kolejkami odjeżdżają autobusy do wielu zakątków Malezji. Są tam też busy na oba lotniska (bardziej ekonomiczne niż kolejka).

No i to by było na tyle 😉

Rajska wyspa – Perhentian Irlands

Oj nie mogłam się zabrać za ten ostatni wpis o Malezji…

Po zaplanowaniu dokładnie całej naszej wyprawy, na koniec zostało nam 5 lub 6 pełnych dni w Kuala Lumpur. Na zwiedzanie miasta – dla nas to za dużo. Początkowo chcieliśmy z KL zwiedzić inne okoliczne atrakcje jak Kuala Gandah czy Melakka.
Siedzieliśmy jeszcze wtedy w domu i rozważaliśmy różne opcje. Wiele z nich ocierało się o lenistwo na rajskiej plaży z odrobiną nurkowania 🙂 Zastanawialiśmy się nad Tioman, Perhentian i Langkawi.
W końcu wygrał Perhentian – daleko, ale udało się znaleźć tanie przeloty AirAsia i zorganizować nocleg. Zresztą to nie sezon, więc wielkiego problemu nie było.

Żeby tam się dostać z Kuala Lumpur trzeba najpierw polecieć do Kota Bharu, stamtąd wziąć taksówkę lub złapać busa do Kuala Besut, a potem już tylko wsiąść do łódki, która dowozi na wyspę. Trochę więc to trwa.
Jako, że do Kota Bharu dotarliśmy już po zmroku, mieliśmy dodatkową atrakcję w postaci szalonego nocnego przejazdu. Oba miasta nie są połączone żadną autostradą, czy nawet drogą szybkiego ruchu. Jedzie się tam skręcając wciąż w inną stronę, jakby miasta łączyła droga na szachownicy.

mapa

Ponieważ była noc musieliśmy się zdrzemnąć w hotelu w Kuala Besut i dopiero rano popłynąć na wyspę. Noclegowo Kuala Besut jest biedne. Standard jest bardzo niski, a ceny nieodpowiednio wysokie.

Za to już na wyspie domki rewelacyjne, plaża piękna i pogoda też gwarantowana!
Na wyspie mieliśmy się lenić i nurkować. Wszystko nam się udało 😉
Ze zwierzyny podwodnej widzieliśmy: rekiny, żółwia i masę kolorowych rybek. A na lądzie spotkaliśmy olbrzymiego jaszczura.

Spędziliśmy tam trzy dni, dwie noce, wypoczęliśmy i nie zdążyliśmy się zacząć nudzić. Idealnie!

Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Pora wracać do domu. Na szczęście nie Malaysian Airlines 😉

IMG_1520

Kuala Lumpur czyli reszta atrakcji w wielkim mieście.

Czego nie może zabraknąć we wpisie o Kuala Lumpur? Oczywiście słynnych bliźniaków 🙂

IMG_1266

W czasie całego naszego pobytu w KL nad miastem wiszą grube burzowe chmury (Aaaa! teraz przypomniałam sobie, że jednak nie! jednego dnia prażyło słońce, a my poszliśmy oglądać ptaki! O zgrozo! O zobaczeniu wież za dnia nie pomyśleliśmy!!!).
Przyjmijmy więc, że cały czas wisiały te chmury, bo czasu już nie cofniemy i nie zrobimy tego wymarzonego, pięknego zdjęcia za dnia 😉 Pozostaje nam więc pojechać pod wieże na zdjęcia nocne.
A w nocy! Wyglądają nieziemsko! Są pięknie oświetlone i ze wszystkich stron fotografowane przez tłumy turystów.


A wracając do ptaków:
W samym centrum miasta, niedaleko stacji PASAR SENI i KUALA LUMPUR znajdują się wielkie ogrody, w których jest kilka atrakcji. My wybieramy Bird Park, głównie dzięki Zu. Zuza zna Kuala Lumpur od podszewki, bo tam mieszka i w wielu sprawach była nam bardzo pomocna. Dzięki Zu 🙂
Wracając znów do ptaków, rzeczywiście jest ich bardzo dużo, są bardzo kolorowe i rzeczywiście nie siedzą w klatkach (oprócz tych groźnych). Latałam z aparatem między nimi jak szalona, a Radek tylko mówił „Po co ci kolejne zdjęcie pawia? Masz już ich setki!” No i co? Dopiero pod koniec zrobiłam najlepsze zdjęcie!

Po tym prawie rajskim doświadczeniu, zastanawiamy się, jak dotrzeć do dzielnicy hinduskiej (wciąż nie mamy przypraw, a czas w Malezji nieubłaganie zbliża się do końca), pytamy więc pierwszą spotkaną osobę o rysach hinduskich, jak dotrzeć do tej dzielnicy. Ona mówi, że są dwie, ale poleca tę przy stacji Sentral. Tam też się wybieramy.

Jest obłędnie kolorowo a zapachy kuszą z daleka. Na szczęście to pora obiadu więc siadamy w niezwykłym barze, gdzie słynne hinduskie danie vege na liściu bananowca można zjeść w kilku wersjach:

IMG_1474

Wegetariański kurczak, wegetariańskie mięso z kurczaka, baranina, również wegetariańska, … itd. Ki grzyb?
Nie dowiedzieliśmy się.
A zauważyliście na zdjęciu powyżej/powyżej puszkę owiniętą gazetą?
Wiecie co tam jest?
To towar zakazany, dlatego schowany: piwo.
Danie na liściu bananowca, jak i wszystko w kuchni hinduskiej je się ręką. Prawą ręką. Bo lewa to ta nieczysta. Chcieliśmy tego spróbować, a przynajmniej ja chciałam. Ale jakoś mi nie wyszło.
Zresztą może sam suchy ryż by się dało, bo się klei. Ale jak taki ryż polać jednym z tych pysznych sosów, to już się nie da tak ot złapać w jedną rękę. Prawą oczywiście, bo lewa brudna.
Używamy więc łyżki i widelca, bo to podstawowe sztućce w Malezji. A potem w toalecie myślę sobie jak to możliwe, żeby lewą rękę uznać za nieczystą.
Ja nie daję rady!

Potem jeszcze wracamy do naszej chińskiej dzielnicy na poszukiwania przypraw, niestety tam również ich nie ma.

Czy jeden dzień by nam wystarczył? Pewnie tak, pospacerowalibyśmy po dzielnicy chińskiej lub hinduskiej, a wieczorem pojechalibyśmy pod wieże. My jednak wciąż słabo znamy Azję i te dwa lub trzy dni też można było wypełnić.
Gdybyśmy zostali jeszcze ze dwa dni, pojechalibyśmy do Melakki i zobaczylibyśmy sierociniec słoni w Kuala Gandah. Może następnym razem 🙂

Kuala Lumpur po raz pierwszy

Do Kuala Lumpur jedziemy autobusem, choć tym razem znacznie szybciej i bez zbędnych postojów. Autobus dociera do jakiegoś dworca autobusowego niedaleko Chinatown (nie Sentral). Kompletnie nie wiemy gdzie jesteśmy, nie mamy mapki, ani żadnej szansy na znalezienie informacji. Przy wysiadaniu pytamy kierowcę jak dojść do ulicy Petaling, która podobno jest najlepszym miejscem noclegowym w KL. Kierowca zaczyna tłumaczyć, by po chwili stwierdzić, „ok, wsiadajcie podrzucę was”
Podrzucę was!?! Autobusem!?!
A nie mówiłam że Malezyjczycy są miłym narodem?!

I rzeczywiście dowozi nas do miejsca gdzie zaczyna się Petaling street czyli ścisłe centrum chińskiej dzielnicy.

IMG_1242

Znów niewiele trzeba, żeby znaleźć nocleg, choć atmosfera tłumu ulicznego jest przytłaczająca, a sława kualalumpurskich kieszonkowców każe mieć się na baczności.

W hotelu dostajemy mapkę i znów życie staje się proste! 😉

W KL pierwotnie chcieliśmy zostać tylko jedną noc. Tyle, żeby zdążyć zobaczyć słynne bliźniacze wieże. Ostatecznie wyszło trochę więcej.

Pierwsze miejsce do którego docieramy to FRIM (Forest Research Institute of Maleysia). Wybraliśmy to miejsce ze względu na canopy walk, czyli spacer pomiędzy wierzchołkami drzew na trasach zrobionych z lin.
Pierwotnie mieliśmy ochotę wybrać się do najstarszej dżungli na świecie czyli Taman Nagara, gdzie przy okazji moglibyśmy zrobić ten sam lub podobny canopy walk. Na to mieliśmy zarezerwowane te ostatnie dni: żeby zdecydować co robić i wybrać coś z opcji które nam pozostały. Koniec końców zrezygnowaliśmy z TN, bo: raz, że mało mamy doświadczenia w takim trekkingu po dżungli, zwłaszcza na tak długo, dwa, że żeby mieć z tego jakiś fun to trzeba by było pójść do dżungli na noc lub dwie, a trzy: nie mieliśmy już aż tyle czasu, zwłaszcza, że dojazd na miejsce też wymagał paru godzin, no i poza tym w dżungli już byliśmy.
Wybraliśmy więc FRIM, bo chcieliśmy tylko zobaczyć jak to jest spacerować w koronach drzew.

Wrażenie jest niesamowite. Mimo, że trasa nie jest długa, że jest bardzo dużo ludzi, stwierdzamy, że warto było zobaczyć las od góry.

Z FRIM przemieszczamy się do Batu Caves, jaskiń, przerobionych na świątynie hinduistyczne.
Przy samym wejściu na teren świątynny stoi zielona statua boga-małpy ale największe wrażenie robi olbrzymi złoty posąg boga Muruga, który stoi u stóp schodów prowadzących do jaskiń. Gdy docieramy do schodów akurat zaczyna padać deszcz, chowamy się więc w świątyni, która jest przy samych schodach i obserwujemy kolorowych hindusów. W końcu odpuszczamy i ruszamy w deszczu po 272 schodach do jaskini. I tu przychodzi rozczarowanie. Przede wszystkim w jaskini jest bałagan, wszędzie leżą jakieś papierki, butelki, resztki jedzenia, pozostałości po konstrukcjach metalowych… Wygląda jakby nikt o to miejsce nie dbał. A ze sklepiku dochodzi dudniąca muzyka. Koszmar.

W drodze powrotnej, na schodach pojawiają się małpki. Już nie pada, jest dużo ludzi, a one patrzą komu można ukraść coś do jedzenia. Trzeba uważać, bo bywają bezczelne!

Po Kuala Lumpur poruszamy się kolejkami miejskimi. To coś jak metro tyle, że jeździ głównie nad ziemią.

IMG_1234

O tych pociągach trzeba powiedzieć parę rzeczy: po pierwsze jest w nich potwornie zimno. Gorzej niż w autobusach dalekobieżnych. Wchodząc z ukropu do pociągu ma się wrażenie, że się wchodzi do lodówki.
Po drugie pociągi mają wyznaczone specjalne wagony tylko dla kobiet. Są to wagony środkowe (dwa-trzy). Mogą z nich korzystać wyłącznie kobiety, wyjątkiem są dzieci płci męskiej podróżujące z kobietami. Pary nie mogą. Dla par, mężczyzn i grup mieszanych przeznaczone są pozostałe wagony. Z reguły jeden z przodu i jeden z tyłu. Jest to dość absurdalne rozwiązanie. W wagonach damskich zazwyczaj jest pusto, a w mieszanych tłok.
Po trzecie uwaga na nieobyczajne zachowanie w pociągu! 😉

Z Petaling street, gdzie mieszkamy najbliższą stacją jest PASAR SENI, do której dojście to 5 minut spaceru. Z Pasar Seni można łatwo dojechać m.in. do wież bliźniaczych. Można też przejściem nadziemnym dojść do stacji KUALA LUMPUR, z której odchodzą pociągi m.in. do Batu Caves i FRIM.

IMG_1708

cdn…

Cameron Highlands – raj herbaciany

W trakcie przygotowań do wyjazdu do Malezji przeglądałam różne opracowania, różne relacje z różnych wypraw po całym świecie. Szukając czegoś o Malezji znalazłam na wstępie książki o podróżach zdanie „zaplanuj wyprawę do miejsca gdzie rośnie herbata”!
Ależ się wtedy ucieszyłam! No przecież my jedziemy tam gdzie rośnie herbata! Przecież jedziemy do Cameron Highlands! Co za zbieg okoliczności!

Autobus (z Penangu) wyjeżdża punktualnie (7.30), ale zatrzymuje się kilka razy, żeby zebrać turystów z innych miast. W związku z tym zamiast „przewodnikowych” 5 godzin my jedziemy 7!
Autokar jest dla nas miłym zaskoczeniem. Co prawda trzeszczy na wybojach, ale wnętrze, a zwłaszcza siedzenia ma rewelacyjne. W rzędzie są nie tak jak w zwykłych autokarach 4, ale 3 siedzenia (2+1), są więc szerokie, do tego można je rozłożyć prawie na płasko, przykryć się kocykiem (tu polecam dużych rozmiarów wielofunkcyjny ręcznik szybkoschnący z decathlonu ;)) i przespać połowę trasy.
Gdybyśmy wiedzieli, że tak wyglądają autokary w Malezji, podróżowalibyśmy zapewne nocą, żeby nie tracić cennego czasu 😉

IMG_0906

Jadąc do Cameron Higlands nie mamy zarezerwowanego noclegu. Do ostatniej chwili nie opuszcza nas lekki stres, bo jest weekend. Przy planowaniu nie wyliczyliśmy, że to tak wypadnie.

Na wzgórza Cameron dojeżdżamy od strony Brinchang. Miajmy najpierw całe wzgórza oblepione szklarniami, mijamy zjazd na jedną z wytwórni herbaty, mijamy wszystkie te inne okoliczne atrakcje jak farma pszczół, motyli, robali, farmy truskawkowe, by wreszcie dotrzeć do Tannah Rata, gdzie planowaliśmy się zatrzymać.
Na pierwszy rzut oka wygląda to tak, jakbyśmy przejechali wszystko co najważniejsze i pojechali za daleko, ale w sumie okazuje się, że Tannah Rata jest lepszym miejscem noclegowym, bo jest spokojniej, nie ma takiego ścisku na drogach, a potem do Kuala Lumpur jest bliżej 🙂 Poza tym Brinchang wygląda jak miasto przemysłowe.
A do wszystkich miejsc wartych zobaczenia tak czy siak trzeba dojechać, chyba że ktoś ma wystarczająco czasu na trekking.

IMG_0909
Wzgórza oblepione szklarniami wyglądają jak z kosmosu

Nocleg znajdujemy przy drugim podejściu więc luzik 🙂

IMG_0913

Tego samego dnia odwiedzamy jedną z bardziej znanych plantacji herbaty (BHARAT), do której można dojść pieszo z Tannah Rata (główną drogą w stronę Ringlet). Na więcej nie starcza nam czasu bo zaczyna się ulewa.

Drugiego dnia decydujemy się na wycieczkę grupową, w ramach której mamy: największą plantację BOH, wjazd na najwyższy szczyt okolicy – Gunung Brinchang, Mossy Forest, motyle, opowieści przemiłego kierowcy i korek na wąskiej górskiej drodze.

Dzień zaczyna się wyjątkowo ładnie, a zapowiadanej rześkości powietrza w tej okolicy nie czujemy. Jest tak jak w całej Malezji: gorąco.
Zaczynamy od tego po co tu przyjechaliśmy: od pięknych widoków zielonych herbacianych pól. Z dodatkiem błękitnego nieba wyglądają obłędnie.

Potem jedziemy na szczyt (znów mamy szczęście, że cokolwiek widać, a chmury nie zakrywają wszystkiego) i do niedaleko położonego mossy forest. Las nie jest duży, ale można wejść do niego na kilka sposobów. Przewodnik nas pyta, czy chcemy ścieżkę łatwą, ścieżkę FUN, czy „MORE FUN”. Wszyscy zgodnie wybierają MORE FUN. Kierowca-przewodnik zaprowadza nas pod ścianę skalną i mówi „to tu”. W tym momencie przemyka mi przez myśl, „to ja poproszę łatwą”, ale już nie ma odwrotu.
Wszystkim udaje się wspiąć i jesteśmy w starym omszałym lesie, gdzie tylko patrzeć, jak zza krzaka wyjdzie jakiś śmieszny bajkowy stworek 😉

W drodze powrotnej dojeżdżamy wreszcie do największej i najbardziej znanej plantacji herbaty BOH.
Jest tam herbaciarnia, gdzie można spróbować różnych rodzajów herbat, popijając na tarasie z widokiem na zielone wzgórza. Można też odwiedzić fabrykę i obejrzeć cały proces suszenia i fermentacji liści herbacianych. My wybieramy fabrykę i spacer po okolicy.

W drodze powrotnej, na wąskich krętych drogach utykamy w korku. Jest tak ciasno, że trudno się wyminąć. Kierowca psioczy na miastowych, którzy wybierają się w góry, a nie potrafią porządnie jeździć. Dochodzi do tego, że kilku kierowców czy pasażerów musi wysiąść i pokierować ruchem. Jeden rząd przytula się do skały, a drugi balansuje nad krawędzią. My jesteśmy w tej drugiej grupie.

Na koniec czeka nas jeszcze farma truskawek, motyli i gadów. O ile pierwszą można sobie spokojnie odpuścić (choć przyznam, że tu wszyscy lokalni szaleją na punkcie truskawek: gadżety, breloczki, czapki truskawkowe to chleb powszedni), o tyle motyle warto zobaczyć, bo jest ich sporo i są zabójczo kolorowe 😉

 

Jeszcze tylko szybki obiad na liściu bananowca i ruszamy na podbój Kuala Lumpur!

IMG_1113

Penang – część 2

Jedną z ciekawszych rzeczy do zobaczenia na Penangu są Clan Jetties, czyli domy w porcie zbudowane na palach.
Są to całe osiedla zbudowane na nabrzeżu, kojarzące się trochę z Wenecją. Dostępne są dla turystów, choć przed wejściem jest ostrzeżenie, że każdy wchodzi tam na własne ryzyko!

A tam … życie płynie jakoś wolniej 😉

Gdy docieramy na dworzec autobusowy, jesteśmy lekko zakręceni, bo autobusów dużo, a informacji niewiele. Gdy tak stoimy zagubieni podchodzi do nas Malajka (lub Chinka, już nie pamiętam) i wszystko nam tłumaczy. Pokazuje nam rozkład jazdy, informuje o sposobie zapłaty za bilety, mówi, gdzie warto pojechać, a gdzie nie,…
Pewnie ze dwa autobusy jej uciekają, a ona wciąż próbuje się nami zaopiekować jak matka małymi dziećmi 🙂
Bardzo to miłe, bo Malezyjczycy generalnie są bardzo mili.
W końcu decydujemy się na Penang Hill i wsiadamy do autobusu 204.

IMG_0636

Na samym wzgórzu jesteśmy trochę zawiedzeni, ale to ze względu na pogodę. Widok na miasto jest rozmazany, bo wszędzie chmury. Ładna i w świetnym stanie jest za to świątynia hinduska na szczycie.

 

 

W tej samej okolicy jest też największa buddyjska świątynia w Malezji. Kek Lok Si, bo o niej mowa, widoczna jest z daleka i już z daleka robi wrażenie swoim rozmiarem.

W świątyni znajdujemy drzewko szczęścia na którym wieszamy wcześniej kupione i podpisane marzenia 😉
Marzenia są w formie wstążeczek w różnych kolorach, wystarczy tylko znaleźć odpowiednią, podpisać i powiesić na drzewku, a spełnienie gwarantowane!

Jest też inna atrakcja. Można przyczynić się do zbudowania dachu dla wielkiego Buddy. Wystarczy kupić dachówkę, podpisać ją i już na stałe wpisać się w historię tego miejsca. Z tej opcji rezygnujemy 😉

Po wyjściu ze świątyni spacerujemy chwilkę po niezwykle barwnej okolicy. Jest duszno, tłoczno i kolorowo.


Odwiedzamy też SPICE GARDEN. Niestety rozczarowujemy się lekko, bo … bo w sumie nie wiemy dlaczego. Spodziewaliśmy się dotknąć,  zobaczyć, powąchać i spróbować różnych przypraw, gdy tymczasem dostajemy audioguide do ręki i przy poszczególnych krzaczkach (często bez żadnego owocu) słuchamy jałowych informacji. Zresztą to nie sezon na przyprawy i nic praktycznie nie rośnie.
OK. Jest pieprz 😉

Na koniec odwiedzamy barwną dzielnicę hinduską.

Próbuję złapać w obiektywie całe rodziny podróżujące na jednym skuterku, niestety szczęście mi nie dopisuje. Łapię za to fenomen Malezyjski: motocyklistę w kurtce założonej tyłem do przodu. Od właściciela hotelu dowiaduję się jaki jest powód, że tak się ubierają.
Nie zakładają kurtki normalnie, bo byłoby im za gorąco, natomiast zakładając tyłem do przodu chronią ręce przed słońcem. Proste!

I tak dobiega końca nasz pobyt w raju jedzeniowym. W ostatniej chwili przeżywamy stres, bo o 22 wieczorem dowiadujemy się, że właścicielowi hotelu nie udało się zarezerwować nam przejazdu do następnego punktu. Chcieliśmy wyjechać busem wcześnie rano, tymczasem podobno nie ma już miejsc.
Ale od czego mamy internet. Szybko przeszukujemy sieć, przewodnik i w końcu rezerwujemy bilety!
Cameron Highlands przybywamy!

Penang – tam nie ma głodomorów ;)

Zanim przyjechaliśmy do Malezji przeczytaliśmy o Penang, że jest to stolica światowego jedzenia, że niektóre potrawy przygotowywane są od pokoleń według tej samej receptury i dzięki temu mogły przez lata zostać udoskonalone do perfekcji, że w mieście jest wiele pięknych kolorowych, murali, że jest największa buddyjska świątynia w Malezji, ale też że jest miastem nudnym i bez wyrazu i że nie warto do niego zaglądać. Postanowiliśmy to sprawdzić, więc Penang znalazł się na naszej trasie.

Pierwsze co chcemy zobaczyć to murale. Wykonane w większości na festiwal w 2012 roku, od tego czasu stały się częścią miasta. Niestety do chwili obecnej wiele z nich jest już zniszczonych, a te nowe nie mają „tego czegoś”. Te z 2012 roku są mieszaniną malarstwa i elementów otoczenia, z którymi są skomponowane, np. rower, huśtawka, czy okienko…
W informacji turystycznej można dostać mapkę z zaznaczonymi na niej muralami. Znacznie to ułatwia szukanie.
Poza tym cała starówka czyli Georgetown w całości jest wpisana na listę UNESCO. Spacer jest więc bardzo przyjemny.


Naszą uwagę po raz kolejny zwracają świątynie. Są tak kolorowe, tak kiczowate, że aż piękne.

I punkt najważniejszy programu: jedzonko 😉
Najważniejsze, to nie zaglądać na zaplecze. Może jedynie, żeby spojrzeć na świeże składniki, ale nie rozglądać się dookoła. Szkoda nerwów 😉

Wieczór spędzamy w towarzystwie właściciela hotelu, w którym mieszkamy, wplątując się w dyskusje na temat religii. Staram się nie wdawać w te rozmowy, bo kimże ja jestem, powinnam przecież być bardziej zakryta, bo kuszę obcych mężczyzn…
Ta rozmowa będzie mi się jeszcze odbijała do końca naszego pobytu w Malezji.

Kuching – żegnamy się z Borneo, choć jeszcze nie z Malezją

Prawdę mówiąc Kuching ma moim zdaniem niewiele do zaoferowania. Zastanawiałam się co ciekawego napisać o tym miejscu i tak naprawdę niewiele wymyśliłam.

  • Kuching jest świetnym miejscem wypadowym. Wokół miasta jest co robić, więc choćby z tego powodu warto tu zajrzeć;
  • Kuching ma uroczy deptak wzdłuż rzeki (Waterfront Promenade), na którym wieczorami, zwłaszcza w weekendy zbiera się dużo osób, by coś zjeść, wypić, czy po prostu posłuchać jakiegoś lokalnego grajka (co dziwne dla nas europejczyków, żaden z barów nie sprzedaje alkoholu, nawet piwa);
  • Wieczorem nad rzeką widać pięknie oświetlony budynek na drugim brzegu;
  • Miasto posiada barwne choć niewielkie dzielnice Chinatown i Little India, choć prawdę mówiąc wszędzie jest obecny taki „chiński” chaos
  • Wzdłuż waterfront jest mnóstwo sklepików z przyprawami i dodatkami do jedzenia; w żadnym innym miejscu nie spotkaliśmy potem takiej ilości i różnorodności;
  • Jest kilka świątyń różnych wyznań, choć najbardziej rzucającymi są te chińskie, zresztą bardzo kolorowe, tak kiczowate, że aż piękne;
  • W przewodniku znaleźliśmy informację o Targu Niedzielnym (Sunday Market, który zaczyna się w sobotę wieczorem), wybraliśmy się (pieszo – daleko!), ale nie zachwyciliśmy się; ot zwykły bazar; nie było warto iść tak daleko;
  • W Kuching można zjeść najlepszą laksę 🙂

Bako

Bako National Park to miała być największa atrakcja naszego pobytu na Borneo. W końcu niecodziennie śpi się na skraju dżungli w domkach, z których małpy kradną wszystko co nadaje się do jedzenia 😉

IMG_0371

Żeby dostać się na Bako trzeba autobusem z Kuching dojechać do Bako Bazaar, a potem wsiąść na łódkę, która zabiera do właściwego Parku.
W zależności czy jest odpływ (rano) czy przypływ (wieczorem) łódka dowozi do portu lub zostawia na mieliźnie, skąd trzeba przenieść swój dobytek wchodząc do wody 😉

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Po załatwieniu formalności, zrzuceniu bagażu (i szczelnym zamknięciu okien i drzwi ;)) ruszamy na podbój dżungli.
Po wcześniejszych doświadczeniach nie jest już strasznie. Początkowo wydaje się wręcz zbyt prosto, bo betonowy chodnik, bo ścieżka drewniana,…

Dopiero po wejściu na właściwą trasę zaczynają się schody, a właściwie korzenie … po których trzeba się wspinać jak po drabinie.

Potem raz jest łatwiej, raz trudniej. Dochodzimy do plaży, kąpiemy się, ukrywamy przed nagłą ulewą, wracamy w słońcu, wchodzimy na inną trasę, nie ma przejścia bo przypływ, …

Najlepsze przychodzi późnym popołudniem i wczesnym przedpołudniem następnego dnia. O tych porach małpy całymi stadami wychodzą na ścieżkę, żeby trochę pobaraszkować. Są tak blisko, że chciałoby się je dotknąć, choć podobno nie jest to bezpieczne.
Makaki bawią się na ścieżkach jak przedszkolaki: turlają się w parach, gonią się i ciągną za ogony. Widoki są naprawdę niesamowite.
Na zdjęciach występują tylko te poważne 😉

A potem, przy śniadaniu, gdy ulewa krzyżuje nam plany, gdy siedzimy czekając na łódkę, na swoje śniadanie przychodzą nosacze!
Są BARDZO blisko! Siedzą na drzewach wcinając listki.
Poruszają się zwinnie i mają posturę bardzo człowieczą (tu w zachwycie rzucam „ależ on podobny do człowieka!” na co Radek ripostuje: „chyba do ciebie!”)
Muszą ładne być te nosacze…

Gorący dzień na półwyspie Santbutong

Jedną z rzeczy które warto zobaczyć na Borneo są longhaus’y czyli domy klanowe na palach. Domy takie po jednej stronie, na całej długości mają część wspólną, która służy wszystkim mieszkańcom, gdzie się gotuje, szyje, odpoczywa, spędza wolny czas…
Druga strona podzielona jest na małe pokoiki, sypialnie członków społeczności.
Taki dom można spróbować odnaleźć na własną rękę i poprosić mieszkańców o pokazanie.
My wybraliśmy opcję turystyczną, moim zdaniem wartą zobaczenia. Sarawak Cultural Village w Santbutong to miejsce gdzie stoi kilka takich longhausów, każdy charakterystyczny dla innej grupy etnicznej zamieszkującej wyspę.
Poza tym, co nawet ciekawsze od samych domów, można zobaczyć ludzi w lokalnych kolorowych strojach, wykonujących pokazy imitujące życie codziennie (gotowanie, zabawy, tańce, szycie, itd).
Żywy skansen 🙂

Oprócz tego dwa razy dziennie jest show z pokazami tańców. I znów kolorowo, wesoło i przyjemnie dla oka.

Po wyjściu z wioski mieliśmy w planach kąpiel w morzu, bo plaża była tuż tuż, a dzień wybitnie gorący i słoneczny.
Jakie było zdziwienie, gdy na plaży (przy której stoi wielki hotel), prawie nie było ludzi. Było zaledwie parę osób, głównie młodzież fotografująca się na tle morza i kilka osób kąpiących się w pełnym ubraniu.

Znalazłam się w sytuacji dość dziwnej, bo mimo słońca uleciała gdzieś moja ochota na rozebranie się przy tych wszystkich zakrytych kobietach. Postanowiliśmy oddalić się trochę, ale wtedy właśnie, przechodząc obok grupy młodzieży zostaliśmy poproszeni o zrobienie zdjęcia. Malajowie poprosili nas nie o zrobienie im zdjęć, tylko zapytali, czy mogą zrobić sobie zdjęcia z nami! Tak! Jak celebryci! 😉
Sfotografowali się z nami wszyscy i pozwolili odejść dalej, ale wciąż obserwowali. Wtedy już byłam pewna, że się nie wykąpię.
Na szczęście zmoczenie nóg mi wystarczyło, bo woda była gorąca jak zupa i nie widzieliśmy sensu we wchodzeniu do niej.

Ponieważ do odjazdu autobusu zostało nam jeszcze sporo czasu, postanowiliśmy znaleźć trasę, żeby w cieniu lasu powspinać się trochę. Idąc w stronę wejścia do Parku Narodowego zauważyliśmy ludzi, którzy całkowicie zmoczeni wyszli z bocznej ścieżki. Niewiele myśląc poszliśmy sprawdzić gdzie tak zmokli (czyżby strumyk?). Rzeczywiście blisko drogi była rzeczka, w której cała rodzina (czwórka dzieci) bierze kąpiel, myje włosy, szaleje,..
Tym razem przełamałam wstyd częściowo (na stroju kąpielowym pozostała koszulka, a mimo to czułam się goła).
Bardzo fajnie tam było, a dzieci, które dokazywały obok nas były tak radośnie beztroskie.
W międzyczasie przyszła grupka chińskiej młodzieży, weszli do rzeki tak samo jak Malajowie, czyli w ubraniu. Jedna z dziewczyn poszła w krzaki przebrać się, co mnie zdziwiło, bo myślałam, że jako jedyna wyskoczy w stroju kąpielowym, ale nie. Przyszła przebrana w inne ubranie, zapewne specjalne do kąpieli.

Po kąpieli dotarliśmy do Parku Narodowego, gdzie wybraliśmy najkrótszą godzinną trasę niebieską.
Najkrótszą, co wcale nie znaczy, że prostą. Na szczęście strachu było już mniej.

To był rzeczywiście dzień pełen wrażeń!

UPDATE:
Zapomniałam napisać, że później przeczytałam o tym, że nie powinno się kąpać w rzekach w tamtych rejonach, ze względu na krokodyle.