Archiwa tagu: zwiedzanie

Kuala Lumpur czyli reszta atrakcji w wielkim mieście.

Czego nie może zabraknąć we wpisie o Kuala Lumpur? Oczywiście słynnych bliźniaków 🙂

IMG_1266

W czasie całego naszego pobytu w KL nad miastem wiszą grube burzowe chmury (Aaaa! teraz przypomniałam sobie, że jednak nie! jednego dnia prażyło słońce, a my poszliśmy oglądać ptaki! O zgrozo! O zobaczeniu wież za dnia nie pomyśleliśmy!!!).
Przyjmijmy więc, że cały czas wisiały te chmury, bo czasu już nie cofniemy i nie zrobimy tego wymarzonego, pięknego zdjęcia za dnia 😉 Pozostaje nam więc pojechać pod wieże na zdjęcia nocne.
A w nocy! Wyglądają nieziemsko! Są pięknie oświetlone i ze wszystkich stron fotografowane przez tłumy turystów.


A wracając do ptaków:
W samym centrum miasta, niedaleko stacji PASAR SENI i KUALA LUMPUR znajdują się wielkie ogrody, w których jest kilka atrakcji. My wybieramy Bird Park, głównie dzięki Zu. Zuza zna Kuala Lumpur od podszewki, bo tam mieszka i w wielu sprawach była nam bardzo pomocna. Dzięki Zu 🙂
Wracając znów do ptaków, rzeczywiście jest ich bardzo dużo, są bardzo kolorowe i rzeczywiście nie siedzą w klatkach (oprócz tych groźnych). Latałam z aparatem między nimi jak szalona, a Radek tylko mówił „Po co ci kolejne zdjęcie pawia? Masz już ich setki!” No i co? Dopiero pod koniec zrobiłam najlepsze zdjęcie!

Po tym prawie rajskim doświadczeniu, zastanawiamy się, jak dotrzeć do dzielnicy hinduskiej (wciąż nie mamy przypraw, a czas w Malezji nieubłaganie zbliża się do końca), pytamy więc pierwszą spotkaną osobę o rysach hinduskich, jak dotrzeć do tej dzielnicy. Ona mówi, że są dwie, ale poleca tę przy stacji Sentral. Tam też się wybieramy.

Jest obłędnie kolorowo a zapachy kuszą z daleka. Na szczęście to pora obiadu więc siadamy w niezwykłym barze, gdzie słynne hinduskie danie vege na liściu bananowca można zjeść w kilku wersjach:

IMG_1474

Wegetariański kurczak, wegetariańskie mięso z kurczaka, baranina, również wegetariańska, … itd. Ki grzyb?
Nie dowiedzieliśmy się.
A zauważyliście na zdjęciu powyżej/powyżej puszkę owiniętą gazetą?
Wiecie co tam jest?
To towar zakazany, dlatego schowany: piwo.
Danie na liściu bananowca, jak i wszystko w kuchni hinduskiej je się ręką. Prawą ręką. Bo lewa to ta nieczysta. Chcieliśmy tego spróbować, a przynajmniej ja chciałam. Ale jakoś mi nie wyszło.
Zresztą może sam suchy ryż by się dało, bo się klei. Ale jak taki ryż polać jednym z tych pysznych sosów, to już się nie da tak ot złapać w jedną rękę. Prawą oczywiście, bo lewa brudna.
Używamy więc łyżki i widelca, bo to podstawowe sztućce w Malezji. A potem w toalecie myślę sobie jak to możliwe, żeby lewą rękę uznać za nieczystą.
Ja nie daję rady!

Potem jeszcze wracamy do naszej chińskiej dzielnicy na poszukiwania przypraw, niestety tam również ich nie ma.

Czy jeden dzień by nam wystarczył? Pewnie tak, pospacerowalibyśmy po dzielnicy chińskiej lub hinduskiej, a wieczorem pojechalibyśmy pod wieże. My jednak wciąż słabo znamy Azję i te dwa lub trzy dni też można było wypełnić.
Gdybyśmy zostali jeszcze ze dwa dni, pojechalibyśmy do Melakki i zobaczylibyśmy sierociniec słoni w Kuala Gandah. Może następnym razem 🙂

Kuala Lumpur po raz pierwszy

Do Kuala Lumpur jedziemy autobusem, choć tym razem znacznie szybciej i bez zbędnych postojów. Autobus dociera do jakiegoś dworca autobusowego niedaleko Chinatown (nie Sentral). Kompletnie nie wiemy gdzie jesteśmy, nie mamy mapki, ani żadnej szansy na znalezienie informacji. Przy wysiadaniu pytamy kierowcę jak dojść do ulicy Petaling, która podobno jest najlepszym miejscem noclegowym w KL. Kierowca zaczyna tłumaczyć, by po chwili stwierdzić, „ok, wsiadajcie podrzucę was”
Podrzucę was!?! Autobusem!?!
A nie mówiłam że Malezyjczycy są miłym narodem?!

I rzeczywiście dowozi nas do miejsca gdzie zaczyna się Petaling street czyli ścisłe centrum chińskiej dzielnicy.

IMG_1242

Znów niewiele trzeba, żeby znaleźć nocleg, choć atmosfera tłumu ulicznego jest przytłaczająca, a sława kualalumpurskich kieszonkowców każe mieć się na baczności.

W hotelu dostajemy mapkę i znów życie staje się proste! 😉

W KL pierwotnie chcieliśmy zostać tylko jedną noc. Tyle, żeby zdążyć zobaczyć słynne bliźniacze wieże. Ostatecznie wyszło trochę więcej.

Pierwsze miejsce do którego docieramy to FRIM (Forest Research Institute of Maleysia). Wybraliśmy to miejsce ze względu na canopy walk, czyli spacer pomiędzy wierzchołkami drzew na trasach zrobionych z lin.
Pierwotnie mieliśmy ochotę wybrać się do najstarszej dżungli na świecie czyli Taman Nagara, gdzie przy okazji moglibyśmy zrobić ten sam lub podobny canopy walk. Na to mieliśmy zarezerwowane te ostatnie dni: żeby zdecydować co robić i wybrać coś z opcji które nam pozostały. Koniec końców zrezygnowaliśmy z TN, bo: raz, że mało mamy doświadczenia w takim trekkingu po dżungli, zwłaszcza na tak długo, dwa, że żeby mieć z tego jakiś fun to trzeba by było pójść do dżungli na noc lub dwie, a trzy: nie mieliśmy już aż tyle czasu, zwłaszcza, że dojazd na miejsce też wymagał paru godzin, no i poza tym w dżungli już byliśmy.
Wybraliśmy więc FRIM, bo chcieliśmy tylko zobaczyć jak to jest spacerować w koronach drzew.

Wrażenie jest niesamowite. Mimo, że trasa nie jest długa, że jest bardzo dużo ludzi, stwierdzamy, że warto było zobaczyć las od góry.

Z FRIM przemieszczamy się do Batu Caves, jaskiń, przerobionych na świątynie hinduistyczne.
Przy samym wejściu na teren świątynny stoi zielona statua boga-małpy ale największe wrażenie robi olbrzymi złoty posąg boga Muruga, który stoi u stóp schodów prowadzących do jaskiń. Gdy docieramy do schodów akurat zaczyna padać deszcz, chowamy się więc w świątyni, która jest przy samych schodach i obserwujemy kolorowych hindusów. W końcu odpuszczamy i ruszamy w deszczu po 272 schodach do jaskini. I tu przychodzi rozczarowanie. Przede wszystkim w jaskini jest bałagan, wszędzie leżą jakieś papierki, butelki, resztki jedzenia, pozostałości po konstrukcjach metalowych… Wygląda jakby nikt o to miejsce nie dbał. A ze sklepiku dochodzi dudniąca muzyka. Koszmar.

W drodze powrotnej, na schodach pojawiają się małpki. Już nie pada, jest dużo ludzi, a one patrzą komu można ukraść coś do jedzenia. Trzeba uważać, bo bywają bezczelne!

Po Kuala Lumpur poruszamy się kolejkami miejskimi. To coś jak metro tyle, że jeździ głównie nad ziemią.

IMG_1234

O tych pociągach trzeba powiedzieć parę rzeczy: po pierwsze jest w nich potwornie zimno. Gorzej niż w autobusach dalekobieżnych. Wchodząc z ukropu do pociągu ma się wrażenie, że się wchodzi do lodówki.
Po drugie pociągi mają wyznaczone specjalne wagony tylko dla kobiet. Są to wagony środkowe (dwa-trzy). Mogą z nich korzystać wyłącznie kobiety, wyjątkiem są dzieci płci męskiej podróżujące z kobietami. Pary nie mogą. Dla par, mężczyzn i grup mieszanych przeznaczone są pozostałe wagony. Z reguły jeden z przodu i jeden z tyłu. Jest to dość absurdalne rozwiązanie. W wagonach damskich zazwyczaj jest pusto, a w mieszanych tłok.
Po trzecie uwaga na nieobyczajne zachowanie w pociągu! 😉

Z Petaling street, gdzie mieszkamy najbliższą stacją jest PASAR SENI, do której dojście to 5 minut spaceru. Z Pasar Seni można łatwo dojechać m.in. do wież bliźniaczych. Można też przejściem nadziemnym dojść do stacji KUALA LUMPUR, z której odchodzą pociągi m.in. do Batu Caves i FRIM.

IMG_1708

cdn…

Penang – część 2

Jedną z ciekawszych rzeczy do zobaczenia na Penangu są Clan Jetties, czyli domy w porcie zbudowane na palach.
Są to całe osiedla zbudowane na nabrzeżu, kojarzące się trochę z Wenecją. Dostępne są dla turystów, choć przed wejściem jest ostrzeżenie, że każdy wchodzi tam na własne ryzyko!

A tam … życie płynie jakoś wolniej 😉

Gdy docieramy na dworzec autobusowy, jesteśmy lekko zakręceni, bo autobusów dużo, a informacji niewiele. Gdy tak stoimy zagubieni podchodzi do nas Malajka (lub Chinka, już nie pamiętam) i wszystko nam tłumaczy. Pokazuje nam rozkład jazdy, informuje o sposobie zapłaty za bilety, mówi, gdzie warto pojechać, a gdzie nie,…
Pewnie ze dwa autobusy jej uciekają, a ona wciąż próbuje się nami zaopiekować jak matka małymi dziećmi 🙂
Bardzo to miłe, bo Malezyjczycy generalnie są bardzo mili.
W końcu decydujemy się na Penang Hill i wsiadamy do autobusu 204.

IMG_0636

Na samym wzgórzu jesteśmy trochę zawiedzeni, ale to ze względu na pogodę. Widok na miasto jest rozmazany, bo wszędzie chmury. Ładna i w świetnym stanie jest za to świątynia hinduska na szczycie.

 

 

W tej samej okolicy jest też największa buddyjska świątynia w Malezji. Kek Lok Si, bo o niej mowa, widoczna jest z daleka i już z daleka robi wrażenie swoim rozmiarem.

W świątyni znajdujemy drzewko szczęścia na którym wieszamy wcześniej kupione i podpisane marzenia 😉
Marzenia są w formie wstążeczek w różnych kolorach, wystarczy tylko znaleźć odpowiednią, podpisać i powiesić na drzewku, a spełnienie gwarantowane!

Jest też inna atrakcja. Można przyczynić się do zbudowania dachu dla wielkiego Buddy. Wystarczy kupić dachówkę, podpisać ją i już na stałe wpisać się w historię tego miejsca. Z tej opcji rezygnujemy 😉

Po wyjściu ze świątyni spacerujemy chwilkę po niezwykle barwnej okolicy. Jest duszno, tłoczno i kolorowo.


Odwiedzamy też SPICE GARDEN. Niestety rozczarowujemy się lekko, bo … bo w sumie nie wiemy dlaczego. Spodziewaliśmy się dotknąć,  zobaczyć, powąchać i spróbować różnych przypraw, gdy tymczasem dostajemy audioguide do ręki i przy poszczególnych krzaczkach (często bez żadnego owocu) słuchamy jałowych informacji. Zresztą to nie sezon na przyprawy i nic praktycznie nie rośnie.
OK. Jest pieprz 😉

Na koniec odwiedzamy barwną dzielnicę hinduską.

Próbuję złapać w obiektywie całe rodziny podróżujące na jednym skuterku, niestety szczęście mi nie dopisuje. Łapię za to fenomen Malezyjski: motocyklistę w kurtce założonej tyłem do przodu. Od właściciela hotelu dowiaduję się jaki jest powód, że tak się ubierają.
Nie zakładają kurtki normalnie, bo byłoby im za gorąco, natomiast zakładając tyłem do przodu chronią ręce przed słońcem. Proste!

I tak dobiega końca nasz pobyt w raju jedzeniowym. W ostatniej chwili przeżywamy stres, bo o 22 wieczorem dowiadujemy się, że właścicielowi hotelu nie udało się zarezerwować nam przejazdu do następnego punktu. Chcieliśmy wyjechać busem wcześnie rano, tymczasem podobno nie ma już miejsc.
Ale od czego mamy internet. Szybko przeszukujemy sieć, przewodnik i w końcu rezerwujemy bilety!
Cameron Highlands przybywamy!

Malezja – porady i informacje ogólne

Warunki pogodowe
W Malezji gorąco jest przez cały rok i dużo pada. Dużo albo więcej. Teoretycznie mówi się o porze deszczowej i porze suchej (od kwietnia do października) ale nawet w porze suchej prognozy pokazują burze każdego dnia (w kwietniu gdy byliśmy, krótkie silne ulewy w KL były zazwyczaj popołudniu, na wschodzie – Perhentian – rzeczywiście sucho i gorąco).
Od grudnia do lutego-marca, zwłaszcza na wschodzie kraju trwa pora monsunowa – trudniej dostać się na wyspy drogą morską.

Wizy
Wizy dla Polaków nie są potrzebne.

Przelot
My lecieliśmy Turkish Airlines bo akurat mieli świetną cenę i zwiedzanie Stambułu gratis. Ze zwiedzania można skorzystać, gdy czas oczekiwania na drugi przelot jest dłuższy niż 6 godzin.
Warunki wycieczki bardzo nas zaskoczyły, ale o tym będzie później. Trzeba tylko pamiętać o wyrobieniu tureckiej wizy.
Przelot ze Stambułu do Kuala Lumpur trwa ok. 10 godzin, powrót trochę dłużej (ok. 11).

Zwiedzanie
Przed wyjazdem trzeba się zdecydować jaki charakter ma mieć wycieczka. Malezja oferuje taką różnorodność, że każdy znajdzie tam coś dla siebie. Można skupić się na stolicy, poruszając się komunikacją miejską można zobaczyć większość tego co miasto i jego okolice mają do zaoferowania.
Można też wybrać jedną z rajskich wysp i leniwie spędzić wakacje na plaży z białym piaskiem i lazurowym morzem nurkując z ABC lub butlą.
Malezja jest też rajem dla miłośników przyrody. Orangutany, makaki, kolorowe ptaki, żółwie, rekiny, jaszczury, … i wiele innych można zobaczyć na wolności.
Malezja przyciąga też swoimi parkami narodowymi, dżunglami, trasami trekkingowymi, barwnymi plantacjami herbaty i sztuką uliczną. Jest więc co robić.

Zakwaterowanie
W Malezji można znaleźć różnorodne opcje noclegowe, od luksusowych hoteli, poprzez zwykłe czyste hotele w atrakcyjnej cenie, po tanie niskobudżetowe rozwiązania.
W Malezji nie ma problemu z internetem, więc większość hoteli można wyszukać w znanych wyszukiwarkach i na stronach rezerwacyjnych.
Ceny są bardzo przystępne.

Podróżowanie po kraju
W ciągu całego naszego pobytu wypróbowaliśmy chyba wszystkie możliwe środki transportu z wyjątkiem jednego – tym razem nie odważyliśmy się na wypożyczenie samochodu. Po pierwsze Malezja to Azja, a w Azji ma się wrażenie że obowiązują inne zasady ruchu drogowego, po drugie, ruch odbywa się lewostronnie, a żadne z nas nie ma doświadczenia w takim kierowaniu.
Jeśli chodzi o pozostałe środki transportu:
samolot – w Malezji lata kilka tanich linii lotniczych, przy czym AirAsia ma najbardziej rozwiniętą siatkę połączeń i ceny naprawdę zaskakujące (oczywiście rezerwacja musi być odpowiednio wcześnie:  miesiąc wyprzedzenia wystarczy, a w niektórych przypadkach nawet tydzień przed planowanym terminem przelotu ceny jeszcze były niskie)
busy dalekobieżne – również tanie i zazwyczaj bardzo komfortowe: siedzenia szeroki i wygodne, rozkładane prawie na płasko; można spokojnie zaplanować podróż na noc, nie tracąc czasu w ciągu dnia; my korzystaliśmy ze strony http://www.catchthatbus.com, choć nie ma tam wszystkich połączeń; często wystarczy wpisać w internecie planowaną trasę i pojawią się dostępne opcje
– autobusy miejskie i podmiejskie – bardzo tani i w miarę pewny sposób poruszania się po okolicy
– kolejki  miejskie – to w Kuala Lumpur najszybszy sposób przemieszczania się; nie stoją w korkach i są również tanie;
– taksówki – opcja oczywiście najdroższa, choć w porównaniu do cen europejskich wciąż jest opcją tanią
O poszczególnych środkach transportu pewnie jeszcze napiszę w konkretnych przypadkach.

Ludzie
Malezyjczycy to niezwykle sympatyczny naród. Choć nie wiem, czy naród to odpowiednie słowo. Malezja jest bardzo zróżnicowana pod względem religijno-kulturowo-plemiennym.
Trzy główne grupy to Malajowie, Chińczycy i Hindusi, ale istnieje jeszcze mnóstwo plemion lokalnych i innych grup mieszanych.
Dzięki temu jest bardzo różnorodnie 🙂
Malajowie to w większości muzułmanie, dlatego można spotkać bardzo dużo kobiet z zakrytymi włosami czy nawet zakrytą twarzą i siateczką na oczy.

IMG_1518

Tak jak napisałam, mieszkańcy Malezji są niezwykle sympatyczni, a to co odróżnia ich od innych Azjatów i innych muzułmanów to brak natręctwa. Nie są namolni i nie chcą na siłę wcisnąć swoich wyrobów i usług. Za to uprzejmie się witają i z chęcią oferują pomoc nie oczekując niczego w zamian.
Zdarzało nam się, że bez pytania podchodzili i pytali w czym mogą pomóc!

Jedzenie
Pojechać do Malezji i stołować się w McD lub KFC to jak wyjechać do Grecji i spędzić cały tydzień w lesie. Omija się wtedy to co najważniejsze.
W Malezji po prostu trzeba spróbować lokalnego jedzenia. I to nie takiego z eleganckiej restauracji tylko tego sprzedawanego na ulicy, przygotowanego ze świeżych produktów, choć nie zawsze w sterylnych warunkach.
A jest w czym wybierać! Ryże, makarony, zupy przygotowane na setki sposobów. Wszystko mocno i ostro doprawione i niewiarygodnie smaczne. Nawet teraz gdy o tym piszę, ślinianki zaczynają pracę.
Poniżej nasza ulubiona zupa, laksa z Borneo.

IMG_0469

Do jedzenia używa się łyżki i widelca lub pałeczek i łyżki. Praktycznie nie spotkaliśmy noży w użyciu.
O jedzeniu napiszę jeszcze pewnie nie raz 😉

Picie
Z piciem bywa problem 😉
I z tym procentowym i z tym bez procentów.
Zacznę od tego drugiego.

IMG_0472

Pierwsza kolumna na powyższym zdjęciu to kawy i herbaty. Początkowo, gdy zamawialiśmy, nigdy nie wiedzieliśmy co dostaniemy. Zawsze to było coś innego. W końcu zapytaliśmy kelnera. Teh to herbata. Byliśmy ciekawi co oznaczają literki przy herbacie. Kelner zaczął nam tłumaczyć, że TEH O to herbata bez cukru i bez mleka, TEH C to herbata z mlekiem bez cukru, TEH TARIK to herbata lana z góry, tak, żeby ją napowietrzyć i żeby miała piankę.
W takim razie co to samo TEH? Kelner na to, że TEH to herbata normalna, na co ja zdziwiona zapytałam, jak to normalna, przecież TEH O jest normalna, a on, że nie bo TEH O jest bez mleka i cukru. Czym jest więc dla niego herbata normalna? To herbata z mlekiem i cukrem. Paskudna!
Potem w innym miejscu, gdy zamówiliśmy TEH O dostaliśmy herbatę posłodzoną, więc jeszcze inaczej. Pan powiedział, że bez cukru i mleka to TEH O O! 😉
Podobnie jest z kawą, ale nie jestem pewna, czy istnieje opcja z mlekiem bez cukru. Oni do kawy dodają mleko słodzone, a takie mleko jak my znamy jest rzadkością.
Oprócz kawy, herbaty i czekolady, istnieje olbrzymia różnorodność kolorowych, bezalkoholowych napojów, które Malezyjczycy popijają do jedzenia. Niestety nie próbowaliśmy zbyt wielu z uwagi na obawy związane z piciem wody nieprzegotowanej

Jeśli chodzi o alkohol, z tym jest pewien problem.
Jako, że w kraju przeważają muzułmanie, alkohol nie jest powszechnie dostępny. W zwykłych barach, gdzie stołowaliśmy się, nie można było zamówić piwa do kolacji. W niektórych miejscach utworzono bary „turystyczne”, gdzie piwo było dostępne w dość kosmicznych cenach (18 pln za butelkę).
W sklepach gdzieniegdzie można znaleźć piwo (również drogie).
Jeśli ktoś jest bardzo spragniony procentów, może poszukać małych  sklepów prowadzonych przez Hindusów lub Chińczyków i kupić ich lokalne dziwne wyroby.

Przygotowania do wyprawy
Jeszcze 2-3 miesiące przed wyjazdem ledwo kojarzyłam, że  stolicą Malezji jest Kuala Lumpur i wątpiłam, czy jest co oglądać w Malezji.
Żeby dowiedzieć się czegokolwiek o tym kraju, przeczytałam wiele relacji blogerów z wypraw do tego kraju, żeby mniej więcej zorientować się, co Malezja ma do zaoferowania. Potem bardziej szczegółowo poczytałam o wybranych miejscach w przewodnikach (lonely planet po angielsku i inny po hiszpańsku; po polsku nic nie jest dostępne).

Zdrowie i zagrożenia
Nie ma żadnych obowiązkowych szczepień dla Europejczyków.
Są jakieś polecane, ale odpuściliśmy.
Malaria – roznoszona przez komary, choć podobno już nie tak powszechna. Najważniejsze to zabezpieczać się przed ukąszeniami.
Gorączka Denga – roznoszona przez komary, więc jeszcze raz: trzeba się psikać. Dzień i noc.
Uważać trzeba na wodę. Pić tylko przegotowaną lub butelkowaną. Tym samym, uważać na lód w napojach – może pochodzić z wody kranowej.
Pijawki – wbijają się w skórę i wysysają krew 😉 Wiem tylko, że najlepiej działa posypanie ich solą, więc pojemnik z solą mieliśmy zawsze przy sobie.
Meduzy – w niektórych rejonach rzeczywiście jest ich mnóstwo i są bardzo duże. Kontakt z nimi może być nieprzyjemny.
Węże, żmije – występują w lasach i niektóre są niebezpieczne (na jednej z tablic informacyjnych znalazłam nawet wzmiankę o kobrze na Borneo!)

Prąd
Potrzebna jest specjalna przejściówka, bo na miejscu wtyczki są inne (trzy płaskie bolce).

W chwili obecnej więcej nie pamiętam, ale gdy tylko coś mi się przypomni – dodam.

Budapeszt w pigułce – cz.3

W Polsce funkcjonuje takie powiedzenie: „Polak, Węgier dwa bratanki i do szabli i do szklanki”. Jakie było moje zdziwienie, gdy dowiedziałam się, że takie samo przysłowie funkcjonuje w języku węgierskim!
Lengyel, Magyarkét jó barát, együtt harcol, s issza borát – warto się nauczyć, żeby zobaczyć ucieszoną minę poznanego Węgra 😉
Niestety wymowa nie jest prosta.
A poniżej trochę zdjęć z najsłynniejszej budapesztańskiej ulicy – Vaci út.

Południe Hiszpanii – Kadyks i Kordoba

Kadyks jest niewątpliwie piękny, ale po obejrzeniu tylu pięknych miast nie wywołał w nas jakiejś wielkiej euforii.

Ktoś nam wcześniej powiedział, że Kadyks przypomina Havanę, pojechaliśmy więc sprawdzić, ale podobieństwa nie zauważyliśmy. Havana jest zrujnowana, a Kadyks czysty i zadbany.

Bardzo ładnie jest też w okolicy portu.

Niektórym marzyła się kąpiel, ale inni nie pozwolili 😦

O przepraszam! Podobieństwo do Kuby znalezliśmy przy obiedzie: danie, które jedliśmy w Havanie podaje się też w Kadyksie. Nazywa się ropa vieja, czyli stare ubranie 😉

Na samym końcu, w drodze powrotnej do domu odwiedziliśmy Kordobę. Akurat lało 😦

W mieście największą atrakcją jest główny meczet (Mezquita), a także stara dzielnica żydowska i muzułmańska, otoczone mauretańskim murem. Podobno w czasach największej świetności, miasto ustępowało jedynie Bagdadowi!

Znaleźliśmy też polski akcent 😉

Puente Romano w centralnej częœci miasta zbudowany jest na oryginalnych starożytnych fundamentach.


Widok z mostu na meczet.

Południe Hiszpanii – Ronda

O Rondzie słyszałam chyba zanim dowiedziałam się o Alhambrze. Serio! 🙂
Dlatego gdy planowaliœmy naszą trasę na południe, nie mogliœśmy zapomnieć o tym miasteczku.

Droga, która prowadzi do miasta od strony Granady zaskakuje bardzo! Do ostatniej chwili nie widać tych wielkich urwisk i wysokich skał.

Miasto jest położone na zboczach urwisk i przedzielone jednym wielkim jarem, wydrążonym przez rzekę, a połączone olbrzymim, niesamowitym mostem.

Most jest, jak widać, niezwykle fotogeniczny 😉
Z dołu robi duże wrażenie!

Samo miasteczko też niczego sobie, choć na starówce było zaskakująco mało restauracji/barów/czegokolwiek, gdzie można by cośœ zjeść.

I jeszcze most z drugiej strony…

I trochę dekoracji œświątecznych 😉

Południe Hiszpanii – Granada

Granada dla mnie to przede wszystkim wąskie uliczki i białe
domy dzielnicy Albaicín oraz górująca nad miastem Alhambra (wym. alambra).

Zaczęliśmy od Albaicín, bo tam zamieszkaliśmy. Miejsce było niesamowite, u stóp Alhambry, w samym centrum starówki.
Dodatkowo mieliśmy dostęp do tarasu na dachu, z którego można było podziwiać całą okolicę.

Minusem naszego noclegu było to, że z najbliższego parkingu, musieliśmy dość daleko iść z bagażami, bo dzielnica jest zamknięta dla ruchu kołowego.
W ogóle można powiedzieć, że nasz GPS zwariował. Nie „widział” zamkniętych uliczek i wciąż próbował nas dostarczyć pod drzwi kwatery. Straciliśmy mnóstwo czasu krążąc w kółko.
Podobno to normalnie w Granadzie.

Dzielnica jest przepełniona sklepami z pamiątkami arabskimi i barami

W zestawieniu z dekoracjami świątecznymi wygląda to dość zaskakująco.

Następnego dnia wyruszamy na podbój Alhambry (bilety najlepiej zamówić wcześniej przez internet; można w ten sposób uniknąć dość długich kolejek). Droga do pałacu wygląda przepięknie.

A ze szczytu widoki też nie są najgorsze 😉

Nie będę opisywała poszczególnych pomieszczeń i dziedzińców, bo od tego są przewodniki…

… nie mogę jednak pominąć dwóch rzeczy:
pierwsza to zupełnie niepasujący do otoczenia Pałac Karola (wybudowany na zlecenie Karola I)…

… i druga to Pałac Nasrydów z koronkowymi zdobieniami:

Oglądając te cuda, nie mogłam się nadziwić jak bardzo misterną robotę tam wykonano.

Zrobienie poniższego zdjęcia to też była niezła sztuka! 😉
W końcu udało mi się przeczekać tłumy japońskich turystów i wszystkich, którzy robili sobie w tym miejscu zdjęcie „na tle” 😉

Gdy sprawdzaliśmy prognozy pogody i zastanawialiśmy się jaki dzień wybrać na zwiedzanie Alhambry (ten słoneczny czy ten deszczowy), doszliśmy do wniosku, że słoneczny wykorzystamy na zwiedzanie miasta, a deszczowy będzie lepszy do zwiedzana wnętrz.
Nic bardziej mylnego! Na całym wzgórzu zwiedzania wnętrz jest bardzo mało, więc nie warto nastawiać się w ten sposób. Nam na szczęście się udało i chmury nas tylko postraszyły.

cdn…

W drodze na południe Hiszpanii

Wyruszyliśmy z Barcelony bez pośpiechu, z zamiarem obejrzenia ciekawych miejsc w drodze do Granady, Sevilli i Cordoby.
Pierwsze co zobaczyliśmy to starożytny akwedukt niedaleko Tarragony (w Tarragonie już byliśmy wcześniej, ale przy akwedukcie nigy się nie zatrzymywaliśmy).

Pierwszy nocleg – Walencja w Wigilię 🙂

(do dziś się zastanawiam, co przedstawia poniższa konstrukcja, która wpadła nam w oko zaraz po przyjeździe)

Troszkę padało, więc mogłoby się wydawać, że jest ponuro, ale nie! Walencja wydała mi się nawet dostojna.
Trochę jak Paryż, z czym Radek nie chciał się zgodzić.

W samym centrum, przed ratuszem stoi wielka choinka i szopka.

Wieczorem, zamiast kolacji wigilijnej oglądamy miasto i świąteczne iluminacje.

Hiszpanie w zasadzie nie świętują Wigilii. Najważniejszy dla nich jest obiad w pierwszy dzień świąt. Wtedy zasiadają do stołów i celebrują posiłek do późnego popołudnia. Myśleliśmy więc, że zjedzenie kolacji „na mieście” w Wigilię nie będzie problemem. Niestety pomyliliśmy się. Prawie wszystko było zamknięte.
Prawie. W końcu znaleźliśmy i zjedliśmy kebaba.
Tak. Kebaba w Wigilię.

Rano ruszamy dalej. Po drodze oglądamy dwie miejscowości Denię i Xavię. Leżą po dwóch różnych stronach tej samej góry.

Denia:

Xavia:

Ps. Zgadnijcie co było na obiad świąteczny? 😉

Na następny nocleg docieramy do Mar Menor, czyli morza mniejszego. Hotel zarezerwowaliśmy specjalnie na tym wąskim pasku ziemi, bo wydawało nam się, że będą świetne widoki. Niestety przeliczyliśmy się. Widok mieliśmy na blok 😉
Poza tym, w grudniu jest tam jak na końcu świata. Pomimo, że cały ten pas zatłoczony jest hotelami i apartamentami, w grudniu miejsce świeciło pustkami.

Z punktu widokowego Cabo de Palos troszkę widać oba „morza”

Poniżej widać pas ziemi który oddziela morze większe od morza mniejszego.

Niedaleko była Cartagena. Pojechaliœśmy więc zobaczyć.

Miasto jak miasto. Ładnie położone, z paroma zabytkami, z ładnym portem,…
Polecono nam pojechać przez góry na cypel, z którego niegdyś broniono miasta. Tam dopiero mieliśmy widoki!

Na cyplu stoi forteca i dwie olbrzymie armaty. Niestety nie udało nam się dowiedzieć z jakich to czasów. Wyglądają na całkiem nowe.

Ostatnia atrakcja „po drodze” to wyrzeźbione przez wiatr Erosiones de Bolnuevo.

Zaskakuje to, że jest ich tak mało. Nie tak jak w górach Stołowych w Polsce, że się chodzi i końca tych tworów skalnych nie widać.
Erosiones de Bolnuevo można obejść w 10 minut 😉

cdn…

Montenegro biorę w ciemno!

To był szalony pomysł: 7 osób, w tym małe dzieci, środek lata a my bez rezerwacji postanawiamy pojechać do Czarnogóry!
Wyjazd w ciemno ma ten plus, że gdy miejsce się znudzi można ruszyć dalej.
Ma też ten minus, że można wylądować w Hotelu Grand(!) za kwotę znacznie przewyższającą początkowe założenia.
Tak czy inaczej wyjazd należy uznać za więcej niż udany.

Pierwszy nocleg, „na trasie” – w pobliżu granicy z Bośnią i Hercegowiną znaleźliśmy bardzo szybko, za całkiem przyzwoitą cenę i w bardzo dobrym miejscu. Na plaży.
Zostaliśmy tam 3 dni.

Było to idealne miejsce wypadowe do Dubrownika, który, mimo, że piękny, jest mocno męczący z powodu olbrzymiej ilości turystów.
Zresztą gdzie w Chorwacji nie ma turystów o tej porze?
Jestem pewna, że wrzesień-październik lub kwiecień-maj są o wiele lepszymi miesiącami do zwiedzania tego miasta.

Po trzech dniach ruszyliśmy w kierunku Czarnogóry. Celem były okolice Budvy.
Mimo, że odległość nie była duża, przejazd zajął nam sporo czasu (m.in. przez korki na granicy).

Dotarliśmy na miejsce, no i się zaczęło!
Ludzie pytani o kwatery rozkładali ręce, dziwnie się uśmiechali, mówiąc „full”.
Kilka godzin poszukiwań nie przyniosło rezultatów. Jedyne wolne miejsca były w hotelu, w centrum zatłoczonego i bardzo modnego kurortu, za cenę kilkakrotnie przewyższającą nasz budżet. Zrezygnowaliśmy.
Zrobiło się ciemno.
Postanowiliśmy ruszyć w głąb lądu, do najbliższej miejscowości – Cetinje – ok. 30 km od wybrzeża. Droga przez góry była nieco stresująca. Niskie barierki, górskie serpentyny, a za nimi … widok, owszem piękny, tyle że daleko, daleko w dole – oświetlone nadmorskie wybrzeża. Dodatkowo zapach spalenizny podnosił ciśnienie (wcześniej hulały pożary w Chorwacji i Czarnogórze). W takich warunkach wizja nocy w samochodzie spowodowała, że gdy znaleźliśmy Hotel Grand, niegdyś pięciogwiazdkowy, obecnie podupadający, zalatujący komuną, przyjęliśmy to jak zbawienie.

Przy recepcji pierwsze pytanie: czy są miejsca i za ile, odpowiedź zadowoliła nas. Przy wcześniejszych cenach ta okazała się drobnostką.
Drugie pytanie (była 23.30, byliśmy bez kolacji) czy jest w hotelu restauracja.
Odpowiedź twierdząca.
Więcej nam nie było trzeba. Szczęście na nas spłynęło. Ufff, wreszcie!

Niestety kolega, zadał pytanie dodatkowe: czy restauracja jest czynna?
Ależ skąd!!
Tak się zaczęła nasza noc w Hotelu GRAND rodem z czasów Polski PRLowskiej.

Ze wszystkich obserwacji najciekawsze to zielone parówki na śniadanie, imitująca kawę zimna woda z fusami, obsługa iście królewska: kelner zlewający i zsypujący wszystkie resztki śniadaniowe na jedną tacę, pani kibelkowa myjąca umywalkę szczotką do ubikacji, że już nie wspomnę o tym wystroju i porządku całego hotelu z tamtej właśnie epoki.
Jako, że niewiele pamiętam z czasów komunizmu, a w szczególności z wnętrz hotelowych, bo nie bywałam, miałam jedyną i niepowtarzalną okazję przeżyć to na własnej skórze.
Biorąc pod uwagę wspomnienia jakie pozostaną do KOŃCA życia, nieporównywalne z niczym innym, stwierdzam, że warto było.
Co nie zmienia faktu, że tamtej nocy nie było nam do śmiechu.

Rano, z nowymi siłami pojechaliśmy do Swiętego Stefana, bardzo malowniczej miejscowości w pobliżu Budvy – największego Czarnogórskiego kurortu.
Jedna rozmowa i nocleg na tydzień zaklepany!

Święty Stefan (Sveti Stefan) to miejscowość położona częściowo na lądzie częściowo na małej wysepce, z której zresztą słynie.

Wtedy gdy tam byliśmy (2007) na wyspie trwały prace remontowe i nie można było wejść. Musiały nam wystarczyć widoki z lądu.

Swięty Stefan okazał się dobrym miejscem wypadowym do dalszego zwiedzania.
Obejrzeliśmy kilka kamiennych starówek w różnych nadmorskich miasteczkach, zobaczyliśmy zatokę kotorską (Boka Kotorska) prawie z lotu ptaka, wdrapaliśmy się po prawie 1500 schodach do twierdzy w Kotorze, przejechaliśmy setki kilometrów malowniczymi trasami górskimi, no i opiliśmy się piwa, Proska i Rakiji.

Budva:


Zatoka Kotorska (Boka Kotorska)

Twierdza w Kotorze

Kotor

Droga do twierdzy

Na szczycie

Droga powrotna

Starówka w Kotorze


Stari Bar

W drodze powrotnej odwiedziliśmy Sanktuarium w Medżugorje – miejsce skomercjalizowane bardziej niż można to sobie wyobrazić. Zatrzymaliśmy się na nocleg w chorwackiej Makarskiej, dwie godziny spędziliśmy w korku na aurostradzie, kolejną godzinę przy bramkach zjazdowych z chorwackiej autostrady a po powrocie stwierdziliśmy, ze jesteśmy szczęśliwi, że u siebie, a jednak smutni, że to już koniec przygody.
Warto było zaryzykować.