Archiwa tagu: jedzenie

Viñales – plaże i przygody

Że do Viñales jedziemy – to było wiadomo, ale w ostatniej chwili postanawiamy, że odbijemy na północ i pojedziemy lokalnymi drogami przy samym wybrzeżu i zatrzymamy się gdzieś po drodze na jakiejś plaży.

Z autostrady odbijamy w okolicy Soroa, gdzie znów kąpiemy się pod wodospadem. Dojazd do drogi która jest na północy, wzdłuż wybrzeża zajmuje nam niespodziewanie dużo czasu, więc gdy docieramy do pierwszej miejscowości na trasie, szukamy szybko czegoś do zjedzenia.

Jest to jedna z tych miejscowości, gdzie czas płynie trochę inaczej, a turyści są widokiem tak niezwykłym, że wręcz niemożliwym 😉

Mizernie wyglądające okienko z menu na kawałku tektury i już mamy to czego szukaliśmy.

I choć wnętrze nie zachwyca (żeby nie powiedzieć przeraża), choć nazwy dań niewiele nam mówią, zamawiamy i grzecznie czekamy chłodząc się na tarasie. Po przygotowaniu dań, właściciel zaprasza nas do swojego domu, do pomieszczenia wyglądem przypominającego kuchnię 😉

I choć jest biednie i skromnie, my się czujemy jak specjalni goście, bo co jak co, ale takiej obsługi jeszcze nie zaznaliśmy 🙂

Płatność oczywiście w MN.

W dalszej drodze szukamy plaż. Co kawałek odbijamy w stronę gdzie teoretycznie powinny być plaże, ale docieramy albo do portu, albo do bardzo zanieczyszczonej wodorostami plaży, gdzie nawet nóg się nie chce moczyć, a brak jakichkolwiek oznak życia daje nam do myślenia 😉

 

Jednym słowem, pomiędzy San Diego de Nuñez a Ancon (gdzie już odbijamy do Viñales, nie ma co liczyć na orzeźwiającą kąpiel 😦

Wyjazd do Viñales nie mógł się obyć bez wizyty na plaży Jutias. Plaża jest przepiękna, wjazd na nią nie jest już płatny, choć wciąż się płaci za parking i za leżaki. Znów odnajdujemy pana, który w krzakach na grillu przygotowuje świeżo złowione ryby i owoce morza (tym razem pan skrył się po drugiej stronie plaży).

Gdy w spokoju zajadamy się rybką, nagle z morza dolatuje do nas wrzask (krzyk to za mało powiedziane) naszej młodszej latorośli.

W czasie gdy próbujemy ustalić co się stało, nasz grillmistrz przybiega z oliwą, która ma ukoić ból i zmniejszyć skutki oparzenia; niestety nie pomaga; mąż szybko leci zwinąć nasz majdan i uruchomić samochód, ja w tym czasie próbuję dotelepać się z Młodszym do drogi. Niestety jest problem, bo raz że boli, a dwa, chyba Młodzieniec wpadł w panikę i prawie nie może chodzić; zbiega się więcej osób, mężczyzn, którzy „uspokajająco” każą nam NATYCHMIAST jechać do szpitala. Jeden oferuje swój samochód, inny biegnie szukać ojca naszej rodziny, jeszcze inny bierze dziecko na ręce,… Jeden wielki chaos! W końcu mąż przyjeżdża, z octem od innych ludzi (ocet! nie oliwa!)

W całym tak zwanym międzyczasie dowiaduję się, że prawdopodobnie to była „aqua mala” lub „barroquita portuguez”, mocno parząca meduza, należy koniecznie pojechać do szpitala, bo jeśli poparzenie jest mocne to nawet może mieć wpływ na spowolnienie pracy serca,…

Ze strachem i w panice wyruszamy do najbliższej miejscowości, gdzie jest szpital – pół godziny jazdy lub nawet więcej. W tym czasie Młodzian się trochę uspokaja.

W szpitalu uspokajają nas, ale mimo to smarują całą nogę, od palców aż do kąpielówek (choć poparzenie jest tylko na małym kawałku skóry na stopie) i owijają niezliczoną ilością bandaży, wszystkie zostają wyciągnięte z jakichś tajemniczych paczuszek przechowywanych na czarną godzinę.

Generalnie, obsługa robi co może, żeby zatrzeć niemiłe wrażenie jakie pojawia się zaraz po wejściu do szpitala.

I tu jest całe clue tej przygody: dużo paniki, bólu, dużo niepotrzebnego strachu, bo wszystko kończy się dobrze, ale zobaczyć szpital kubański od wewnątrz!  Bezcenne! 🙂

11083885_10202590775290127_8610311920158975558_n

Penang – część 2

Jedną z ciekawszych rzeczy do zobaczenia na Penangu są Clan Jetties, czyli domy w porcie zbudowane na palach.
Są to całe osiedla zbudowane na nabrzeżu, kojarzące się trochę z Wenecją. Dostępne są dla turystów, choć przed wejściem jest ostrzeżenie, że każdy wchodzi tam na własne ryzyko!

A tam … życie płynie jakoś wolniej 😉

Gdy docieramy na dworzec autobusowy, jesteśmy lekko zakręceni, bo autobusów dużo, a informacji niewiele. Gdy tak stoimy zagubieni podchodzi do nas Malajka (lub Chinka, już nie pamiętam) i wszystko nam tłumaczy. Pokazuje nam rozkład jazdy, informuje o sposobie zapłaty za bilety, mówi, gdzie warto pojechać, a gdzie nie,…
Pewnie ze dwa autobusy jej uciekają, a ona wciąż próbuje się nami zaopiekować jak matka małymi dziećmi 🙂
Bardzo to miłe, bo Malezyjczycy generalnie są bardzo mili.
W końcu decydujemy się na Penang Hill i wsiadamy do autobusu 204.

IMG_0636

Na samym wzgórzu jesteśmy trochę zawiedzeni, ale to ze względu na pogodę. Widok na miasto jest rozmazany, bo wszędzie chmury. Ładna i w świetnym stanie jest za to świątynia hinduska na szczycie.

 

 

W tej samej okolicy jest też największa buddyjska świątynia w Malezji. Kek Lok Si, bo o niej mowa, widoczna jest z daleka i już z daleka robi wrażenie swoim rozmiarem.

W świątyni znajdujemy drzewko szczęścia na którym wieszamy wcześniej kupione i podpisane marzenia 😉
Marzenia są w formie wstążeczek w różnych kolorach, wystarczy tylko znaleźć odpowiednią, podpisać i powiesić na drzewku, a spełnienie gwarantowane!

Jest też inna atrakcja. Można przyczynić się do zbudowania dachu dla wielkiego Buddy. Wystarczy kupić dachówkę, podpisać ją i już na stałe wpisać się w historię tego miejsca. Z tej opcji rezygnujemy 😉

Po wyjściu ze świątyni spacerujemy chwilkę po niezwykle barwnej okolicy. Jest duszno, tłoczno i kolorowo.


Odwiedzamy też SPICE GARDEN. Niestety rozczarowujemy się lekko, bo … bo w sumie nie wiemy dlaczego. Spodziewaliśmy się dotknąć,  zobaczyć, powąchać i spróbować różnych przypraw, gdy tymczasem dostajemy audioguide do ręki i przy poszczególnych krzaczkach (często bez żadnego owocu) słuchamy jałowych informacji. Zresztą to nie sezon na przyprawy i nic praktycznie nie rośnie.
OK. Jest pieprz 😉

Na koniec odwiedzamy barwną dzielnicę hinduską.

Próbuję złapać w obiektywie całe rodziny podróżujące na jednym skuterku, niestety szczęście mi nie dopisuje. Łapię za to fenomen Malezyjski: motocyklistę w kurtce założonej tyłem do przodu. Od właściciela hotelu dowiaduję się jaki jest powód, że tak się ubierają.
Nie zakładają kurtki normalnie, bo byłoby im za gorąco, natomiast zakładając tyłem do przodu chronią ręce przed słońcem. Proste!

I tak dobiega końca nasz pobyt w raju jedzeniowym. W ostatniej chwili przeżywamy stres, bo o 22 wieczorem dowiadujemy się, że właścicielowi hotelu nie udało się zarezerwować nam przejazdu do następnego punktu. Chcieliśmy wyjechać busem wcześnie rano, tymczasem podobno nie ma już miejsc.
Ale od czego mamy internet. Szybko przeszukujemy sieć, przewodnik i w końcu rezerwujemy bilety!
Cameron Highlands przybywamy!

Penang – tam nie ma głodomorów ;)

Zanim przyjechaliśmy do Malezji przeczytaliśmy o Penang, że jest to stolica światowego jedzenia, że niektóre potrawy przygotowywane są od pokoleń według tej samej receptury i dzięki temu mogły przez lata zostać udoskonalone do perfekcji, że w mieście jest wiele pięknych kolorowych, murali, że jest największa buddyjska świątynia w Malezji, ale też że jest miastem nudnym i bez wyrazu i że nie warto do niego zaglądać. Postanowiliśmy to sprawdzić, więc Penang znalazł się na naszej trasie.

Pierwsze co chcemy zobaczyć to murale. Wykonane w większości na festiwal w 2012 roku, od tego czasu stały się częścią miasta. Niestety do chwili obecnej wiele z nich jest już zniszczonych, a te nowe nie mają „tego czegoś”. Te z 2012 roku są mieszaniną malarstwa i elementów otoczenia, z którymi są skomponowane, np. rower, huśtawka, czy okienko…
W informacji turystycznej można dostać mapkę z zaznaczonymi na niej muralami. Znacznie to ułatwia szukanie.
Poza tym cała starówka czyli Georgetown w całości jest wpisana na listę UNESCO. Spacer jest więc bardzo przyjemny.


Naszą uwagę po raz kolejny zwracają świątynie. Są tak kolorowe, tak kiczowate, że aż piękne.

I punkt najważniejszy programu: jedzonko 😉
Najważniejsze, to nie zaglądać na zaplecze. Może jedynie, żeby spojrzeć na świeże składniki, ale nie rozglądać się dookoła. Szkoda nerwów 😉

Wieczór spędzamy w towarzystwie właściciela hotelu, w którym mieszkamy, wplątując się w dyskusje na temat religii. Staram się nie wdawać w te rozmowy, bo kimże ja jestem, powinnam przecież być bardziej zakryta, bo kuszę obcych mężczyzn…
Ta rozmowa będzie mi się jeszcze odbijała do końca naszego pobytu w Malezji.