Archiwa tagu: Borneo

Kuching – żegnamy się z Borneo, choć jeszcze nie z Malezją

Prawdę mówiąc Kuching ma moim zdaniem niewiele do zaoferowania. Zastanawiałam się co ciekawego napisać o tym miejscu i tak naprawdę niewiele wymyśliłam.

  • Kuching jest świetnym miejscem wypadowym. Wokół miasta jest co robić, więc choćby z tego powodu warto tu zajrzeć;
  • Kuching ma uroczy deptak wzdłuż rzeki (Waterfront Promenade), na którym wieczorami, zwłaszcza w weekendy zbiera się dużo osób, by coś zjeść, wypić, czy po prostu posłuchać jakiegoś lokalnego grajka (co dziwne dla nas europejczyków, żaden z barów nie sprzedaje alkoholu, nawet piwa);
  • Wieczorem nad rzeką widać pięknie oświetlony budynek na drugim brzegu;
  • Miasto posiada barwne choć niewielkie dzielnice Chinatown i Little India, choć prawdę mówiąc wszędzie jest obecny taki „chiński” chaos
  • Wzdłuż waterfront jest mnóstwo sklepików z przyprawami i dodatkami do jedzenia; w żadnym innym miejscu nie spotkaliśmy potem takiej ilości i różnorodności;
  • Jest kilka świątyń różnych wyznań, choć najbardziej rzucającymi są te chińskie, zresztą bardzo kolorowe, tak kiczowate, że aż piękne;
  • W przewodniku znaleźliśmy informację o Targu Niedzielnym (Sunday Market, który zaczyna się w sobotę wieczorem), wybraliśmy się (pieszo – daleko!), ale nie zachwyciliśmy się; ot zwykły bazar; nie było warto iść tak daleko;
  • W Kuching można zjeść najlepszą laksę 🙂

Bako

Bako National Park to miała być największa atrakcja naszego pobytu na Borneo. W końcu niecodziennie śpi się na skraju dżungli w domkach, z których małpy kradną wszystko co nadaje się do jedzenia 😉

IMG_0371

Żeby dostać się na Bako trzeba autobusem z Kuching dojechać do Bako Bazaar, a potem wsiąść na łódkę, która zabiera do właściwego Parku.
W zależności czy jest odpływ (rano) czy przypływ (wieczorem) łódka dowozi do portu lub zostawia na mieliźnie, skąd trzeba przenieść swój dobytek wchodząc do wody 😉

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Po załatwieniu formalności, zrzuceniu bagażu (i szczelnym zamknięciu okien i drzwi ;)) ruszamy na podbój dżungli.
Po wcześniejszych doświadczeniach nie jest już strasznie. Początkowo wydaje się wręcz zbyt prosto, bo betonowy chodnik, bo ścieżka drewniana,…

Dopiero po wejściu na właściwą trasę zaczynają się schody, a właściwie korzenie … po których trzeba się wspinać jak po drabinie.

Potem raz jest łatwiej, raz trudniej. Dochodzimy do plaży, kąpiemy się, ukrywamy przed nagłą ulewą, wracamy w słońcu, wchodzimy na inną trasę, nie ma przejścia bo przypływ, …

Najlepsze przychodzi późnym popołudniem i wczesnym przedpołudniem następnego dnia. O tych porach małpy całymi stadami wychodzą na ścieżkę, żeby trochę pobaraszkować. Są tak blisko, że chciałoby się je dotknąć, choć podobno nie jest to bezpieczne.
Makaki bawią się na ścieżkach jak przedszkolaki: turlają się w parach, gonią się i ciągną za ogony. Widoki są naprawdę niesamowite.
Na zdjęciach występują tylko te poważne 😉

A potem, przy śniadaniu, gdy ulewa krzyżuje nam plany, gdy siedzimy czekając na łódkę, na swoje śniadanie przychodzą nosacze!
Są BARDZO blisko! Siedzą na drzewach wcinając listki.
Poruszają się zwinnie i mają posturę bardzo człowieczą (tu w zachwycie rzucam „ależ on podobny do człowieka!” na co Radek ripostuje: „chyba do ciebie!”)
Muszą ładne być te nosacze…

Gorący dzień na półwyspie Santbutong

Jedną z rzeczy które warto zobaczyć na Borneo są longhaus’y czyli domy klanowe na palach. Domy takie po jednej stronie, na całej długości mają część wspólną, która służy wszystkim mieszkańcom, gdzie się gotuje, szyje, odpoczywa, spędza wolny czas…
Druga strona podzielona jest na małe pokoiki, sypialnie członków społeczności.
Taki dom można spróbować odnaleźć na własną rękę i poprosić mieszkańców o pokazanie.
My wybraliśmy opcję turystyczną, moim zdaniem wartą zobaczenia. Sarawak Cultural Village w Santbutong to miejsce gdzie stoi kilka takich longhausów, każdy charakterystyczny dla innej grupy etnicznej zamieszkującej wyspę.
Poza tym, co nawet ciekawsze od samych domów, można zobaczyć ludzi w lokalnych kolorowych strojach, wykonujących pokazy imitujące życie codziennie (gotowanie, zabawy, tańce, szycie, itd).
Żywy skansen 🙂

Oprócz tego dwa razy dziennie jest show z pokazami tańców. I znów kolorowo, wesoło i przyjemnie dla oka.

Po wyjściu z wioski mieliśmy w planach kąpiel w morzu, bo plaża była tuż tuż, a dzień wybitnie gorący i słoneczny.
Jakie było zdziwienie, gdy na plaży (przy której stoi wielki hotel), prawie nie było ludzi. Było zaledwie parę osób, głównie młodzież fotografująca się na tle morza i kilka osób kąpiących się w pełnym ubraniu.

Znalazłam się w sytuacji dość dziwnej, bo mimo słońca uleciała gdzieś moja ochota na rozebranie się przy tych wszystkich zakrytych kobietach. Postanowiliśmy oddalić się trochę, ale wtedy właśnie, przechodząc obok grupy młodzieży zostaliśmy poproszeni o zrobienie zdjęcia. Malajowie poprosili nas nie o zrobienie im zdjęć, tylko zapytali, czy mogą zrobić sobie zdjęcia z nami! Tak! Jak celebryci! 😉
Sfotografowali się z nami wszyscy i pozwolili odejść dalej, ale wciąż obserwowali. Wtedy już byłam pewna, że się nie wykąpię.
Na szczęście zmoczenie nóg mi wystarczyło, bo woda była gorąca jak zupa i nie widzieliśmy sensu we wchodzeniu do niej.

Ponieważ do odjazdu autobusu zostało nam jeszcze sporo czasu, postanowiliśmy znaleźć trasę, żeby w cieniu lasu powspinać się trochę. Idąc w stronę wejścia do Parku Narodowego zauważyliśmy ludzi, którzy całkowicie zmoczeni wyszli z bocznej ścieżki. Niewiele myśląc poszliśmy sprawdzić gdzie tak zmokli (czyżby strumyk?). Rzeczywiście blisko drogi była rzeczka, w której cała rodzina (czwórka dzieci) bierze kąpiel, myje włosy, szaleje,..
Tym razem przełamałam wstyd częściowo (na stroju kąpielowym pozostała koszulka, a mimo to czułam się goła).
Bardzo fajnie tam było, a dzieci, które dokazywały obok nas były tak radośnie beztroskie.
W międzyczasie przyszła grupka chińskiej młodzieży, weszli do rzeki tak samo jak Malajowie, czyli w ubraniu. Jedna z dziewczyn poszła w krzaki przebrać się, co mnie zdziwiło, bo myślałam, że jako jedyna wyskoczy w stroju kąpielowym, ale nie. Przyszła przebrana w inne ubranie, zapewne specjalne do kąpieli.

Po kąpieli dotarliśmy do Parku Narodowego, gdzie wybraliśmy najkrótszą godzinną trasę niebieską.
Najkrótszą, co wcale nie znaczy, że prostą. Na szczęście strachu było już mniej.

To był rzeczywiście dzień pełen wrażeń!

UPDATE:
Zapomniałam napisać, że później przeczytałam o tym, że nie powinno się kąpać w rzekach w tamtych rejonach, ze względu na krokodyle.

Borneo – czyli nasze pierwsze kroki w Malezji

Po długim locie z przerwą w Istambule, wieczorem dotarliśmy do Kuala Lumpur. W KL szybka zmiana lotniska i przelot na Borneo, do Kuching. Na lotnisku tanich linii jeden wielki chaos, ale jakoś udaje nam się połapać ze wszystkim. Późnym wieczorem docieramy wreszcie do hotelu, zjadamy szybką kolację na mieście i idziemy spać.
Pierwszej nocy mamy problemy ze spaniem i zmianą czasu, co powoduje, że budzimy się o 6 rano.
W planach mieliśmy wizytę w Centrum Rehabilitacji Orangutanów w Semenggoh, więc spakowaliśmy się i poszliśmy szukać dworca autobusowego i śniadania.

Było to świetne posunięcie, bo okazało się później, że rano jest tylko jeden autobus, o 7.15; Jadąc późniejszym ok. 10 czy 11.00, można nie zdążyć na porę karmienia.
Znaleźliśmy dworzec, znaleźliśmy autobus, zostało nam trochę czasu, więc pierwszy raz zaryzykowaliśmy jedzenie w miejscowym barze.


Miejsce takie może zaszokować. Czysto nie jest, schludnie też nie, ale słyszeliśmy, że tego typu miejsca są najlepsze żeby poznać lokalną kuchnię, więc ryzykujemy.
Od razu wyjaśnię, że szukanie kanapek, jajecznicy, czy bekonu na śniadanie nie ma sensu. W Malezji (i pewnie w większości Azji) je się na śniadanie ryż lub makaron. Może być w postaci zupy lub z warzywami i mięsem lub na słodko…
Zaczęliśmy od zupy, słynnej laksy, czyli mieszanki makaronu, kiełków, warzyw, krewetek. A to wszystko w bardzo ostrej gęstej zalewie.

IMG_9583

Była tak pyszna, że potem żadna inna nam tak nie smakowała.

Orangutany
Miejsce nazywa się Semenggoh Wildlife Centre i mieści się na południe od Kuching. Usytuowane na olbrzymim terenie jest domem dla ok. 25 orangutanów, z czego część została uratowana z niewoli, a część urodzona na miejscu. Ponieważ nie są one zdolne do samodzielnego zdobywania pożywienia, dwa razy dziennie, w specjalnie wyznaczonym miejscu są karmione. Oprócz tego mają pełną swobodę. Nie są w żaden sposób ograniczone płotem, siatką czy murem. Gdyby chciały, mogłyby wyjść z terenu i już nie wrócić, ale jedzenie je przyciąga.
Myślałam, że wcale nie jest oczywiste, że je zobaczymy, bo orangutany czasem przychodzą, a czasem nie, tymczasem zobaczyliśmy 3! Najpierw matka z przyczepionym do niej maluchem przecięła nam drogę i skierowała się w stronę platformy do karmienia.

Mama spokojnie siedziała i jadła śniadanie a dziecko w trakcie jedzenia brykało na linie.
Jadło i szalało, wisząc raz na jednej, raz na drugiej kończynie. Trudno w tym przypadku mówić o rękach czy nogach, gdyż wszystkie cztery są równie chwytne.

Potem miły pan informuje nas o zasadach poruszania się po dżungli i zasadach postępowania w razie bliskiego kontaktu z orangutanami:
jeśli orangutan chce zabrać ci plecak, nie szarp, oddaj, bo zwierz jest silniejszy i jak będzie chciał, to ani tak ci zabierze; może odda, może nie; w ramach przestrogi oglądamy też zdjęcia ludzi zaatakowanych przez orangutany – nie wygląda to ciekawie.

Zaopatrzeni w taką wiedzę postanawiamy wejść w dżunglę na pierwszy mini-trekking.
Powiem szczerze, nie byłam na to przygotowana. Ten las, wraz z wcześniejszymi informacjami sparaliżowały mnie. Gdy zobaczyłam stonogę wielkości dłoni, mrówki wielkości połowy palca, zwątpiłam czy nadaję się do tego. Z duszą na ramieniu, oglądając się na wszystkie strony, nasłuchując odgłosów dżungli (jaki hałas!) przeszliśmy ten kilometr, ale gdyby tamta trasa była dłuższa chyba stres by mnie powalił.


A to dopiero początek 🙂