Po długim locie z przerwą w Istambule, wieczorem dotarliśmy do Kuala Lumpur. W KL szybka zmiana lotniska i przelot na Borneo, do Kuching. Na lotnisku tanich linii jeden wielki chaos, ale jakoś udaje nam się połapać ze wszystkim. Późnym wieczorem docieramy wreszcie do hotelu, zjadamy szybką kolację na mieście i idziemy spać.
Pierwszej nocy mamy problemy ze spaniem i zmianą czasu, co powoduje, że budzimy się o 6 rano.
W planach mieliśmy wizytę w Centrum Rehabilitacji Orangutanów w Semenggoh, więc spakowaliśmy się i poszliśmy szukać dworca autobusowego i śniadania.
Było to świetne posunięcie, bo okazało się później, że rano jest tylko jeden autobus, o 7.15; Jadąc późniejszym ok. 10 czy 11.00, można nie zdążyć na porę karmienia.
Znaleźliśmy dworzec, znaleźliśmy autobus, zostało nam trochę czasu, więc pierwszy raz zaryzykowaliśmy jedzenie w miejscowym barze.
Miejsce takie może zaszokować. Czysto nie jest, schludnie też nie, ale słyszeliśmy, że tego typu miejsca są najlepsze żeby poznać lokalną kuchnię, więc ryzykujemy.
Od razu wyjaśnię, że szukanie kanapek, jajecznicy, czy bekonu na śniadanie nie ma sensu. W Malezji (i pewnie w większości Azji) je się na śniadanie ryż lub makaron. Może być w postaci zupy lub z warzywami i mięsem lub na słodko…
Zaczęliśmy od zupy, słynnej laksy, czyli mieszanki makaronu, kiełków, warzyw, krewetek. A to wszystko w bardzo ostrej gęstej zalewie.
Była tak pyszna, że potem żadna inna nam tak nie smakowała.
Orangutany
Miejsce nazywa się Semenggoh Wildlife Centre i mieści się na południe od Kuching. Usytuowane na olbrzymim terenie jest domem dla ok. 25 orangutanów, z czego część została uratowana z niewoli, a część urodzona na miejscu. Ponieważ nie są one zdolne do samodzielnego zdobywania pożywienia, dwa razy dziennie, w specjalnie wyznaczonym miejscu są karmione. Oprócz tego mają pełną swobodę. Nie są w żaden sposób ograniczone płotem, siatką czy murem. Gdyby chciały, mogłyby wyjść z terenu i już nie wrócić, ale jedzenie je przyciąga.
Myślałam, że wcale nie jest oczywiste, że je zobaczymy, bo orangutany czasem przychodzą, a czasem nie, tymczasem zobaczyliśmy 3! Najpierw matka z przyczepionym do niej maluchem przecięła nam drogę i skierowała się w stronę platformy do karmienia.
Mama spokojnie siedziała i jadła śniadanie a dziecko w trakcie jedzenia brykało na linie.
Jadło i szalało, wisząc raz na jednej, raz na drugiej kończynie. Trudno w tym przypadku mówić o rękach czy nogach, gdyż wszystkie cztery są równie chwytne.
Potem miły pan informuje nas o zasadach poruszania się po dżungli i zasadach postępowania w razie bliskiego kontaktu z orangutanami:
jeśli orangutan chce zabrać ci plecak, nie szarp, oddaj, bo zwierz jest silniejszy i jak będzie chciał, to ani tak ci zabierze; może odda, może nie; w ramach przestrogi oglądamy też zdjęcia ludzi zaatakowanych przez orangutany – nie wygląda to ciekawie.
Zaopatrzeni w taką wiedzę postanawiamy wejść w dżunglę na pierwszy mini-trekking.
Powiem szczerze, nie byłam na to przygotowana. Ten las, wraz z wcześniejszymi informacjami sparaliżowały mnie. Gdy zobaczyłam stonogę wielkości dłoni, mrówki wielkości połowy palca, zwątpiłam czy nadaję się do tego. Z duszą na ramieniu, oglądając się na wszystkie strony, nasłuchując odgłosów dżungli (jaki hałas!) przeszliśmy ten kilometr, ale gdyby tamta trasa była dłuższa chyba stres by mnie powalił.
A to dopiero początek 🙂