Archiwa tagu: religia

Kuala Lumpur po raz pierwszy

Do Kuala Lumpur jedziemy autobusem, choć tym razem znacznie szybciej i bez zbędnych postojów. Autobus dociera do jakiegoś dworca autobusowego niedaleko Chinatown (nie Sentral). Kompletnie nie wiemy gdzie jesteśmy, nie mamy mapki, ani żadnej szansy na znalezienie informacji. Przy wysiadaniu pytamy kierowcę jak dojść do ulicy Petaling, która podobno jest najlepszym miejscem noclegowym w KL. Kierowca zaczyna tłumaczyć, by po chwili stwierdzić, „ok, wsiadajcie podrzucę was”
Podrzucę was!?! Autobusem!?!
A nie mówiłam że Malezyjczycy są miłym narodem?!

I rzeczywiście dowozi nas do miejsca gdzie zaczyna się Petaling street czyli ścisłe centrum chińskiej dzielnicy.

IMG_1242

Znów niewiele trzeba, żeby znaleźć nocleg, choć atmosfera tłumu ulicznego jest przytłaczająca, a sława kualalumpurskich kieszonkowców każe mieć się na baczności.

W hotelu dostajemy mapkę i znów życie staje się proste! 😉

W KL pierwotnie chcieliśmy zostać tylko jedną noc. Tyle, żeby zdążyć zobaczyć słynne bliźniacze wieże. Ostatecznie wyszło trochę więcej.

Pierwsze miejsce do którego docieramy to FRIM (Forest Research Institute of Maleysia). Wybraliśmy to miejsce ze względu na canopy walk, czyli spacer pomiędzy wierzchołkami drzew na trasach zrobionych z lin.
Pierwotnie mieliśmy ochotę wybrać się do najstarszej dżungli na świecie czyli Taman Nagara, gdzie przy okazji moglibyśmy zrobić ten sam lub podobny canopy walk. Na to mieliśmy zarezerwowane te ostatnie dni: żeby zdecydować co robić i wybrać coś z opcji które nam pozostały. Koniec końców zrezygnowaliśmy z TN, bo: raz, że mało mamy doświadczenia w takim trekkingu po dżungli, zwłaszcza na tak długo, dwa, że żeby mieć z tego jakiś fun to trzeba by było pójść do dżungli na noc lub dwie, a trzy: nie mieliśmy już aż tyle czasu, zwłaszcza, że dojazd na miejsce też wymagał paru godzin, no i poza tym w dżungli już byliśmy.
Wybraliśmy więc FRIM, bo chcieliśmy tylko zobaczyć jak to jest spacerować w koronach drzew.

Wrażenie jest niesamowite. Mimo, że trasa nie jest długa, że jest bardzo dużo ludzi, stwierdzamy, że warto było zobaczyć las od góry.

Z FRIM przemieszczamy się do Batu Caves, jaskiń, przerobionych na świątynie hinduistyczne.
Przy samym wejściu na teren świątynny stoi zielona statua boga-małpy ale największe wrażenie robi olbrzymi złoty posąg boga Muruga, który stoi u stóp schodów prowadzących do jaskiń. Gdy docieramy do schodów akurat zaczyna padać deszcz, chowamy się więc w świątyni, która jest przy samych schodach i obserwujemy kolorowych hindusów. W końcu odpuszczamy i ruszamy w deszczu po 272 schodach do jaskini. I tu przychodzi rozczarowanie. Przede wszystkim w jaskini jest bałagan, wszędzie leżą jakieś papierki, butelki, resztki jedzenia, pozostałości po konstrukcjach metalowych… Wygląda jakby nikt o to miejsce nie dbał. A ze sklepiku dochodzi dudniąca muzyka. Koszmar.

W drodze powrotnej, na schodach pojawiają się małpki. Już nie pada, jest dużo ludzi, a one patrzą komu można ukraść coś do jedzenia. Trzeba uważać, bo bywają bezczelne!

Po Kuala Lumpur poruszamy się kolejkami miejskimi. To coś jak metro tyle, że jeździ głównie nad ziemią.

IMG_1234

O tych pociągach trzeba powiedzieć parę rzeczy: po pierwsze jest w nich potwornie zimno. Gorzej niż w autobusach dalekobieżnych. Wchodząc z ukropu do pociągu ma się wrażenie, że się wchodzi do lodówki.
Po drugie pociągi mają wyznaczone specjalne wagony tylko dla kobiet. Są to wagony środkowe (dwa-trzy). Mogą z nich korzystać wyłącznie kobiety, wyjątkiem są dzieci płci męskiej podróżujące z kobietami. Pary nie mogą. Dla par, mężczyzn i grup mieszanych przeznaczone są pozostałe wagony. Z reguły jeden z przodu i jeden z tyłu. Jest to dość absurdalne rozwiązanie. W wagonach damskich zazwyczaj jest pusto, a w mieszanych tłok.
Po trzecie uwaga na nieobyczajne zachowanie w pociągu! 😉

Z Petaling street, gdzie mieszkamy najbliższą stacją jest PASAR SENI, do której dojście to 5 minut spaceru. Z Pasar Seni można łatwo dojechać m.in. do wież bliźniaczych. Można też przejściem nadziemnym dojść do stacji KUALA LUMPUR, z której odchodzą pociągi m.in. do Batu Caves i FRIM.

IMG_1708

cdn…

Penang – część 2

Jedną z ciekawszych rzeczy do zobaczenia na Penangu są Clan Jetties, czyli domy w porcie zbudowane na palach.
Są to całe osiedla zbudowane na nabrzeżu, kojarzące się trochę z Wenecją. Dostępne są dla turystów, choć przed wejściem jest ostrzeżenie, że każdy wchodzi tam na własne ryzyko!

A tam … życie płynie jakoś wolniej 😉

Gdy docieramy na dworzec autobusowy, jesteśmy lekko zakręceni, bo autobusów dużo, a informacji niewiele. Gdy tak stoimy zagubieni podchodzi do nas Malajka (lub Chinka, już nie pamiętam) i wszystko nam tłumaczy. Pokazuje nam rozkład jazdy, informuje o sposobie zapłaty za bilety, mówi, gdzie warto pojechać, a gdzie nie,…
Pewnie ze dwa autobusy jej uciekają, a ona wciąż próbuje się nami zaopiekować jak matka małymi dziećmi 🙂
Bardzo to miłe, bo Malezyjczycy generalnie są bardzo mili.
W końcu decydujemy się na Penang Hill i wsiadamy do autobusu 204.

IMG_0636

Na samym wzgórzu jesteśmy trochę zawiedzeni, ale to ze względu na pogodę. Widok na miasto jest rozmazany, bo wszędzie chmury. Ładna i w świetnym stanie jest za to świątynia hinduska na szczycie.

 

 

W tej samej okolicy jest też największa buddyjska świątynia w Malezji. Kek Lok Si, bo o niej mowa, widoczna jest z daleka i już z daleka robi wrażenie swoim rozmiarem.

W świątyni znajdujemy drzewko szczęścia na którym wieszamy wcześniej kupione i podpisane marzenia 😉
Marzenia są w formie wstążeczek w różnych kolorach, wystarczy tylko znaleźć odpowiednią, podpisać i powiesić na drzewku, a spełnienie gwarantowane!

Jest też inna atrakcja. Można przyczynić się do zbudowania dachu dla wielkiego Buddy. Wystarczy kupić dachówkę, podpisać ją i już na stałe wpisać się w historię tego miejsca. Z tej opcji rezygnujemy 😉

Po wyjściu ze świątyni spacerujemy chwilkę po niezwykle barwnej okolicy. Jest duszno, tłoczno i kolorowo.


Odwiedzamy też SPICE GARDEN. Niestety rozczarowujemy się lekko, bo … bo w sumie nie wiemy dlaczego. Spodziewaliśmy się dotknąć,  zobaczyć, powąchać i spróbować różnych przypraw, gdy tymczasem dostajemy audioguide do ręki i przy poszczególnych krzaczkach (często bez żadnego owocu) słuchamy jałowych informacji. Zresztą to nie sezon na przyprawy i nic praktycznie nie rośnie.
OK. Jest pieprz 😉

Na koniec odwiedzamy barwną dzielnicę hinduską.

Próbuję złapać w obiektywie całe rodziny podróżujące na jednym skuterku, niestety szczęście mi nie dopisuje. Łapię za to fenomen Malezyjski: motocyklistę w kurtce założonej tyłem do przodu. Od właściciela hotelu dowiaduję się jaki jest powód, że tak się ubierają.
Nie zakładają kurtki normalnie, bo byłoby im za gorąco, natomiast zakładając tyłem do przodu chronią ręce przed słońcem. Proste!

I tak dobiega końca nasz pobyt w raju jedzeniowym. W ostatniej chwili przeżywamy stres, bo o 22 wieczorem dowiadujemy się, że właścicielowi hotelu nie udało się zarezerwować nam przejazdu do następnego punktu. Chcieliśmy wyjechać busem wcześnie rano, tymczasem podobno nie ma już miejsc.
Ale od czego mamy internet. Szybko przeszukujemy sieć, przewodnik i w końcu rezerwujemy bilety!
Cameron Highlands przybywamy!