Viñales – plaże i przygody

Że do Viñales jedziemy – to było wiadomo, ale w ostatniej chwili postanawiamy, że odbijemy na północ i pojedziemy lokalnymi drogami przy samym wybrzeżu i zatrzymamy się gdzieś po drodze na jakiejś plaży.

Z autostrady odbijamy w okolicy Soroa, gdzie znów kąpiemy się pod wodospadem. Dojazd do drogi która jest na północy, wzdłuż wybrzeża zajmuje nam niespodziewanie dużo czasu, więc gdy docieramy do pierwszej miejscowości na trasie, szukamy szybko czegoś do zjedzenia.

Jest to jedna z tych miejscowości, gdzie czas płynie trochę inaczej, a turyści są widokiem tak niezwykłym, że wręcz niemożliwym 😉

Mizernie wyglądające okienko z menu na kawałku tektury i już mamy to czego szukaliśmy.

I choć wnętrze nie zachwyca (żeby nie powiedzieć przeraża), choć nazwy dań niewiele nam mówią, zamawiamy i grzecznie czekamy chłodząc się na tarasie. Po przygotowaniu dań, właściciel zaprasza nas do swojego domu, do pomieszczenia wyglądem przypominającego kuchnię 😉

I choć jest biednie i skromnie, my się czujemy jak specjalni goście, bo co jak co, ale takiej obsługi jeszcze nie zaznaliśmy 🙂

Płatność oczywiście w MN.

W dalszej drodze szukamy plaż. Co kawałek odbijamy w stronę gdzie teoretycznie powinny być plaże, ale docieramy albo do portu, albo do bardzo zanieczyszczonej wodorostami plaży, gdzie nawet nóg się nie chce moczyć, a brak jakichkolwiek oznak życia daje nam do myślenia 😉

 

Jednym słowem, pomiędzy San Diego de Nuñez a Ancon (gdzie już odbijamy do Viñales, nie ma co liczyć na orzeźwiającą kąpiel 😦

Wyjazd do Viñales nie mógł się obyć bez wizyty na plaży Jutias. Plaża jest przepiękna, wjazd na nią nie jest już płatny, choć wciąż się płaci za parking i za leżaki. Znów odnajdujemy pana, który w krzakach na grillu przygotowuje świeżo złowione ryby i owoce morza (tym razem pan skrył się po drugiej stronie plaży).

Gdy w spokoju zajadamy się rybką, nagle z morza dolatuje do nas wrzask (krzyk to za mało powiedziane) naszej młodszej latorośli.

W czasie gdy próbujemy ustalić co się stało, nasz grillmistrz przybiega z oliwą, która ma ukoić ból i zmniejszyć skutki oparzenia; niestety nie pomaga; mąż szybko leci zwinąć nasz majdan i uruchomić samochód, ja w tym czasie próbuję dotelepać się z Młodszym do drogi. Niestety jest problem, bo raz że boli, a dwa, chyba Młodzieniec wpadł w panikę i prawie nie może chodzić; zbiega się więcej osób, mężczyzn, którzy „uspokajająco” każą nam NATYCHMIAST jechać do szpitala. Jeden oferuje swój samochód, inny biegnie szukać ojca naszej rodziny, jeszcze inny bierze dziecko na ręce,… Jeden wielki chaos! W końcu mąż przyjeżdża, z octem od innych ludzi (ocet! nie oliwa!)

W całym tak zwanym międzyczasie dowiaduję się, że prawdopodobnie to była „aqua mala” lub „barroquita portuguez”, mocno parząca meduza, należy koniecznie pojechać do szpitala, bo jeśli poparzenie jest mocne to nawet może mieć wpływ na spowolnienie pracy serca,…

Ze strachem i w panice wyruszamy do najbliższej miejscowości, gdzie jest szpital – pół godziny jazdy lub nawet więcej. W tym czasie Młodzian się trochę uspokaja.

W szpitalu uspokajają nas, ale mimo to smarują całą nogę, od palców aż do kąpielówek (choć poparzenie jest tylko na małym kawałku skóry na stopie) i owijają niezliczoną ilością bandaży, wszystkie zostają wyciągnięte z jakichś tajemniczych paczuszek przechowywanych na czarną godzinę.

Generalnie, obsługa robi co może, żeby zatrzeć niemiłe wrażenie jakie pojawia się zaraz po wejściu do szpitala.

I tu jest całe clue tej przygody: dużo paniki, bólu, dużo niepotrzebnego strachu, bo wszystko kończy się dobrze, ale zobaczyć szpital kubański od wewnątrz!  Bezcenne! 🙂

11083885_10202590775290127_8610311920158975558_n

Havana drugi raz, czyli nareszcie w domu :)

Gdy sobie przypominam nasze pierwsze wrażenia z Havany, wierzyć mi się nie chce że za drugim razem czuję się w tym mieście jak w domu.

W dniu przyjazdu zmęczone dzieci padają do łóżek, a my wychodzimy w „ciemną noc”. O tej porze ludzie wychodzą przed dom, siadają na ulicach, rozmawiają, grają w karty lub piją piwo. To co w normalnych sytuacjach dzieje się w salonach czy pokojach dziennych, na Kubie po zmroku dzieje się na ulicy. Ulica wreszcie staje się chłodniejsza niż wnętrze kamienicy, więc przyjemnie jest to wykorzystać.

To co za pierwszym razem tak nas przeraziło, czyli ludzie którzy stoją jakby bez celu na ulicy, jakby szukali możliwości ataku na turystę 😉 teraz wydało już się naturalne i wręcz fascynujące.

Bo w takiej sytuacji zdajemy sobie sprawę ile my, „cywilizowani” ludzie tracimy, spędzając wieczory przed tv lub innym urządzeniem ogłupiającym, podczas gdy na Kubie życie towarzyskie kwitnie każdego dnia, każdego wieczoru…

IMG_6741

Za dnia Havana jest tak samo zrujnowana i tak samo piękna jak była. Dorzucam parę typowych choć nowych zdjęć. Kolorowe kobiety szukają chętnych z którymi mogłyby pozować do zdjęć. Dwa lata temu, gdy korzystaliśmy z tej usługi, zapłaciliśmy 1 CUC; Od znajomych będących niedawno usłyszałam, że życzą sobie 20 CUCów!!

 

Adres na podstawce pod drinkiem wskazuje miejsce z którego były robione zdjęcia Havany z lotu ptaka, a karta dań – miejsce z bardzo dobrymi cenami na obiad (w Havana Vieja) mimo, że w CUCach!

 

 

Cayo Coco, Cayo Guillermo – nie tylko zdjęcia

Cayo Coco to bodajże najbardziej znana z kubańskich wysepek. Mówi się o niej, że ma najpiękniejsze plaże. W naszym „rozkładzie jazdy” przeznaczamy na nią i na błogie leniuchowanie 3 dni, oczywiście jadąc w ciemno. Nie wzięliśmy pod uwagę kilku rzeczy: – na wyspie nie ma kwater prywatnych – dostęp do plaży jest w większości tylko z hoteli – dojazd z najbliższej miejscowości gdzie są casas particulares (Morón) to około godzina drogi + kontrole policyjne przy wjeździe na wyspę Szukamy więc hotelu. Wizyty w pierwszych hotelach lekko nas zbijają z tropu. 270 CUC za pokój dwuosobowy wydaje się standardem w tym okresie! Na szczęście przypominam sobie, że coś czytałam o agencjach turystycznych, które mieszczą się w każdym hotelu i które mają konkurencyjne ceny. Idziemy więc do CUBACANA w pierwszym hotelu z brzegu (iberostar). Tam dowiadujemy się, w których hotelach mają zniżki i jakie, i że możemy już za 160CUC wynająć dwa pokoje dwuosobowe dla naszej rodziny (100 za dwójkę + zniżki dla dzieci); jest to chyba jedna z najtańszych opcji na wyspie, dotyczy hoteli Pestana i Colonial (było więcej, ale nie pamiętam; I te, i wszystkie inne są oczywiście hotelami all inclusive z dostępem bezpośrednim do plaży. Warto więc po wejściu do hotelu rozejrzeć się najpierw gdzie znajdują się agencje turystyczne. W hotelu Pestana recepcja jest po lewej, agencje trochę dalej po prawej. Tam akurat nie jest to Cubacana, ale jakaś inna, której nazwy nie pamiętam. Trzeba jedynie wziąć pod uwagę, że agencje pracują do godz. 17, czasem krócej. Wystarczy zapytać o ofertę noclegową. Mamy w planach odwiedzić wszsytkie plaże w okolicy, ale niestety dopada nas lenistwo. Te dwa dni z kawałkiem spędzamy poruszając się pomiędzy basenami, plażą i barami 😉 No cóż.

Dzieciaki zachwycone, bo już chyba miały dość ciągłego zwiedzania, a poza tym mieli własny pokój, w dodatku w innym budynku niż my, więc cieszyli się pełną swobodą! Ostatniego dnia już po wymeldowaniu z hotelu dopadają nas wyrzuty sumienia i ostatnim rzutem na taśmę jedziemy zobaczyć delfinarium i najdalej na zachód położoną Playa Pilar na Cayo Guillermo. Delfinarium jest tuż po wjeździe na wyspę Guillermo, po lewej stronie, a plaża na samym końcu drogi. Nie da się przeoczyć. Młodsi z nas pływają z delfinami, a starsi zadowalają się dotykaniem ich po noskach, a właściwie dziobkach 😉

Playa Pilar:

CUP czy CUC? Jak płacić na Kubie?

Na Kubie są dwie waluty: CUP (Cuban Peso nazywane też Moneda Nacional MN, będę używała tej nazwy) lub CUC (Cuban Convertible).
CUC ma równowartość dolara amerykańskiego (obecnie 03.2015 prawie równą z euro) czyli w przybliżeniu ok 4 zł.
Za 1 CUC można kupić 24/25 MN, więc 1 MN = ok. 16 groszy (w tej chwili to nie ma znaczenia, chodzi o przybliżenie różnicy).
Dla turystów generalnie jest CUC (czyt. kuk). W CUCach płacimy głównie za kwatery, za jedzenie w restauracjach „turystycznych” i we wszystkich turystycznych miejscach.
Gdzie zatem płacić w MN? I jak?
Postaram się przybliżyć ten temat. My potraktowaliśmy tym razem płacenie w MN jak wyzwanie, więc zdobyliśmy trochę doświadczenia 😉

Na początku muszę zaznaczyć, że nie ma żadnego problemu, żeby „zdobyć” MN. Spotkaliśmy się ze zdziwieniem znajomych, którzy byli przekonani, że się nie da. Da się. W punktach wymiany, CADECA lub w jakimkolwiek banku przy wymianie euro najpierw kupujemy CUC, z za nie (np. za 10, 20 CUC) kupujemy MN. Nie ma żadnego zakazu, czy ograniczeń dla turystów. Wystarczy chcieć.

Jedzenie
Zacznę od jedzenia. Jedzenie za MN jest niewyszukane. Najłatwiej trafić na chleb na ciepło, czyli tosty z szynką i serem (pan con jamon y queso,) lub z samym serem (queso) lub z chorizo (rodzaj kiełbaski) i pizzę. Pizza tez w paru opcjach, ale nie należy się spodziewć luksusów: z serem (con queso), z szynką (jamon), chorrizo (rodzaj hiszpańskiej kiełbaski zbliżone smakiem do salami), …

IMG_6515

Czasami można trafić na spagetti (espaguetis), najpopularniejsze oczywiście z szynką i serem, choć bywają inne, a także ryż (arrroz) w różnej postaci, najczęściej z czarną fasolą (morros y cristianos) lub z warzywami i jakimś mięsem.
Jeśli poszuka się bardziej można znaleźć restauracje serwujące takie rarytasy jak kurczaka, rybę lub wieprzowinę.
W komplecie zazwyczaj dostaje się ryż z fasolą i parę warzyw.
Najłatwiej znaleźć takie miejsca z dala od szlaków turystycznych. W Havanie na starówce, raczej takiego nie ma. W Havana Centro już łatwiej, a pewnie im dalej od centrum tym więcej takich miejsc.
W Havana Vieja (starówka) trafialiśmy na bary z chlebem na ciepło  i pizzą, ale restauracji żadnej nie znaleźliśmy. Havana Centro już tak.

Przykładowe ceny:
chleb na ciepło z szynką i serem 5-10 MN
pizza 10-40 MN
kurczak z ryżem 20-80 MN

Tu muszę zaznaczyć, że oznakowania pojawiające się przy cenach są różne i czasem mogą mylić. Zazwyczaj nie ma nic przy kwocie, czasem jest symbol MN, a czasem znaczek amerykańskiego dolara.
Raz nam się zdarzyło zatrzymać na obiad przy autostradzie (ok. 80 km od Havany w stronę Santa Clara), gdzie cena za smażonego kurczaka (smażony kurczak był dla nas narzędziem porównawczym ;)) była 20$.
Mogło się okazać, że jest to bardzo droga restauracja w CUC lub niewiarygodnie tania w MN. Rzut oka na inne ceny, głównie napoje pozwolił nam stwierdzić,  że jest to cennik MN.
Bardzo tricky i wydaje mi się, że czasami jest to wykorzystywane.

Jak odróżnić restaurację w CUC od tej w MN? Trzeba spojrzeć kto siedzi w środku. Jeśli widać tylko turystów, wiadomo, że jest to restauracja za CUC. Jeśli są to głównie Kubańczycy, znaczy, że płaci się w MN. Z tym, że tutaj uwaga! Zdarza się, że w takiej restauracji są dwa menu: jedno  w MN, drugie w CUC.
Raz zajrzałam przez ramię siedzącym niedaleko Kubańczykom i wyszło na to, że ich cena jest mniejwięcej o połowę lub więcej niższa.

 Transport
Po kraju poruszaliśmy się wynajętym samochodem, więc wiadomo, płatość w CUCach, ale po Havanie pamietaliśmy z poprzedniego razu o taksówkach kolektywnych, więc wykorzystaliśmy naszą wiedzę.

IMG_6190

Przypomnę: taksówki poruszają się po pewnych określonych trasach; wszystkie zaczynają w okolicach kapitolu i rozjeżdżają się po mieście. Do taksówki mieści się 5-7 osób, które dosiadają się w trakcie podróży.
Trasa, którą my poznaliśmy i którą się poruszaliśmy prowadzi na zachód przez ulicę Neptuno, w stronę hotelu Habana Libre i dalej wzdłuż Linea (nigdy nie jechaliśmy dalej niż do rzeki);
Aby złapać taką taksówkę należy stanąć na jej trasie (np. na ulicy Neptuno lub podejść do czekającej na skrzyżowaniu, na światłach przy paseo Marti/Neptuno) i pokazując na palcach ilość potrzebnych miejsc wyciągnąć rękę. Gdy taksówka się zatrzyma, upewnić się, czy jedzie w określione miejsce np. Hotel Habana Libre, czy Edificio Focsa. Jeśli tak, wsiadamy i się nie odzywamy 😉 W międzyczasie zapewnie dosiądą się inni pasażerowie. Przy wysiadaniu wręczamy kierowcy po 10 MN od osoby.
W takim podróżowaniu znajomość hiszpańskiego znacznie pomaga.

Napisałam „wsiadamy i się nie odzywamy” z jednego powodu: słyszałam relację Polek, które tak zatrzymywały taksówki i zaraz na początku pytały ile kosztuje przejazd do jakiegoś punktu. Zawsze wtedy słyszały odpowiedź w CUCach.
Cała ta zabawa dotyczy podróżowania tymi starymi gruchotami z tabliczką taxi za szybą. Nie dotyczy żółtych taksówek państwowych (a przynajmniej tych drugich nie testowaliśmy).

Kuba – ten drugi raz

Ju po powrocie w 2013 r. byliśmy pewni, że musimy tam pojechać raz jeszcze i koniecznie musimy pokazać dzieciom taką Kubę, jeszcze nie zmienioną i tak bardzo zbliżoną do czasów komunistycznych w których się wychowaliśmy.
W styczniu trafiła nam się wyjątkowa promocja. Dzięki AirEuropa lecimy za „grosze”! 🙂

Różnice
Już na samym lotnisku zaczyna się inaczej: nie ma aż tak wielkiej kolejki jak poprzednio, sprawy formalne przebiegają w miarę szybko i sprawnie; czekamy dłuższą chwilę na bagaż i dopiero przy wymianie pieniędzy trafiamy na blokadę: tym razem kolejki turystów są znacznie dłuższe i trochę czasu nam to zajmuje,  żeby zdobyć lokalne pieniądze (w obu wersjach oczywiście).

Na początku w Havanie nie widzimy większych zmian, albo może nie zwracamy uwagi, ale już w kolejnym miejscu, w Viñales przeżywamy duże zdziwienie: nie możemy znaleźć noclegu! Mówią nam, że jest mnóstwo turystów i wszystko jest zajęte.
Oczywiście w końcu znajdujemy, ale faktem jest, że ludzi po miasteczku chodzi więcej. Potem zauważamy, że pojawiły się agencje, oferujące różne wycieczki po okolicy; mam wrażenie, że poprzednio tego nie było.
Jest też oferta dojazdu do naszej magicznej plaży Jutías (poprzednio wydawało nam się, że jesteśmy wyjątkowi, że tam trafiliśmy, bo nie było łatwo, teraz nie ma najmniejszego problemu z dojazdem). Poprzednio na plaży byliśmy tylko my i parę innych osób, teraz było prawie tłoczno; co nie zmienia faktu, że warto tam pojechać, bo to jedno z piękniejszych miejsc na Kubie (jak dla mnie).
I jeszcze a propos zmian: zniesiono opłatę wjazdową na plażę (może to jest powód zwiększonego ruchu)

Inaczej też jest na wycieczce po dolinie Viñales: kupujemy tę samą wycieczkę konną , ale biorą nas do INNYCH (!!!!) Aquaticos; Jaskinia jest ta sama, ale przewodnik (chyba nowy) musi się natrudzić, żeby ją znaleźć; wrażenia na końcu oczywiście nieziemskie (poprzednio nie przyznałam się, ale nie zeszłam z grupą na dno tej jaskini; teraz jestem odważniejsza, zwłaszcza, że dzieci są z nami 😉 jest trochę strasznie, ale wrażenia do zapamiętania do końca życia: ciemno, ciemno, stromo w dół, i w dół , … wreszcie woda – wciąż ciemno 😉 – kąpiemy się z latarkami na głowach i pływamy pomiędzy grotami, brrrr ;))

Kolejne znaczące różnice widzimy w Trinidadzie. Miasto nadal fascynuje, ale niestety część starych samochodów zniknęła z ulic. Zastąpiły je autobusy transturu 😦
Czyli znów: mnóstwo turystów.
Wysnuliśmy wniosek, że każdy chce zobaczyć Kubę przed Amerykanami i wszyscy łapią ostatnią szansę.

Podobieństwa
Tak jak poprzednio Kuba nadal jest zrujnowana, choć widać prace naprawcze, głównie w centrum Havany. Wciąż jest dużo uroku i pięknych miejsc, jednak, gdy się leci po raz drugi, nie ma tego pierwotnego szoku 🙂
Wciąż waluty są dwie: CUP i CUC, ale o tym jeszcze napisze oddzielnie, bo temat płacenia w walucie lokalnej jest jak rzeka.

Generalnie, zazdrościmy tym, którzy pierwszą wizytę na Kubie mają jeszcze przed sobą; ten drugi raz już tak nie zaskakuje i nie powala aż tak; człowiek już jest przygotowany na prawie wszystko (piszę prawie, bo jak tu się przygotować na wizytę w szpitalu, w kubańskim szpitalu!!!)

Malezja – post scriptum

Jeszcze trochę informacji praktycznych.
W Malezji można wszędzie jeździć taksówkami, ale polecam wypróbować lokalny transport. Tanio, w miarę punktualnie i jaki folklor! 😉

Jak zorientować się w autobusach w Kuching?
Główny dworzec autobusowy znajduje się niedaleko różowego meczetu, który stoi nad rzeką. Dworzec jest mały i gdyby nie to, że stoją tam autobusy, można by pomyśleć, że to zwykły plac z bazarem. Jest tam budka w której można uzyskać jakieś podstawowe informacje. Na budce jest też rozkład jazdy busów. I tak (jeśli dobrze pamiętam): K6 do Semenggoh , czyli tam gdzie są orangutany odchodzi tuż spod budki. Najlepiej zdążyć na ten o 7.20, bo ok. 9 – 9.30 zaczyna się karmienie orangutanów.
Do Santbutong (Sarawak Cultural Village) jeździ autobus nr K15 (o 8.15) z ulicy która jest prostopadła do tej z budką (chyba Saujana).
Żeby dostać się do Bako, trzeba znaleźć przystanek przy waterfront promenade. Jeden jest niedaleko chińskiej dzielnicy, a drugi pomiędzy Hiltonem a Majestic (oba od strony rzeki). Autobus nr 1 (nie K1!) kursuje co godzinę o pełnych godzinach (powrotny o wpół, ostatni powrotny 4.30). Autobus dowozi do Bako Bazaar.
Ceny od 3-5 RM/os

Z Bako Bazaar żeby odbyć ostateczną podróż do Parku Narodowego trzeba wsiąść na łódkę (bus staje tuż przy terminalu, więc nie trzeba wiele szukać): 20RM/os/w jedną stronę + wejście do Parku drugie tyle. Łódka chyba rusza, gdy zbierze się odpowiednia liczba osób.

Nocleg na Bako
Nocleg na Bako można zarezerwować tylko przez stronę Parku.
Niestety opisy domków i pokoi nie są tam dość jasne, ale najważniejsze, że jest jakiś kontakt i można ewentualnie dopytać. Odpowiedź oczywiście przychodzi z opóźnieniem. My wzięliśmy takie z łazienką (attached bathroom), ale nie były to te ładniutkie drewniane domki obrośnięte dżunglą:

IMG_0434

Te drewniane mają chyba łazienkę wspólną (shared bathroom).
UPDATE: Zapomniałam jeszcze wspomnieć, że na Bako jest restauracja/slep gdzie można pożywić się lub kupić to co niezbędne do przeżycia. Piszę o tym, bo ja sama nie byłam świadoma, czy powinniśmy zabrać z sobą zapas jedzenia / picia.

Autobusy na Penang
W samym Georgetown jeździ bezpłatny autobus turystyczny, który okrąża całe centrum i jedzie przy głównych atrakcjach. Można nim przemieszczać się po mieście bez żadnych ograniczeń. Można też nim dojechać do głównego dworca autobusowego.
Główny dworzec autobusowy w mieście nazywa się KOMTAR (albo tak nazywa się centrum handlowe, które tam jest). Znajduje się w okolicy ulicy Jalan Ria i Lebuh Tek Soon. Z tego dworca odchodzą autobusy do wszystkich zakątków wyspy.

IMG_0636

Te ze znaczkami po lewej stronie to miejsca ciekawe turystycznie. I tak możemy dojechać do świątyni Kek Lok Si, na Penang Hill, do Śpiącego Buddy, itd. Bilety kupuje się w autobusach i najlepiej mieć dużo drobnych jedynek i mniejszych, bo kierowcy nie wydają reszty.

Jak dojechać do CH i o trudnościach w poruszaniu się po wzgórzach
Bilety na autobus z Penangu do Cameron Highlands kupiliśmy prawie w ostatniej chwili przez jakąś agencję w internecie. Wystarczy wpisać w google wybraną trasę i natychmiast pojawiają się dostępne opcje. Cena wszędzie taka sama: ok. 40 RM.
Samo poruszanie się po wzgórzach zależy od ilości wolnego czasu. Gdybyśmy zostali tam trochę dłużej pewnie mielibyśmy więcej trekkingu po wzgórzach i do wielu miejsc moglibyśmy dojść pieszo. Niestety byliśmy krótko a na naszej liście „must see” było kilka punktów, między innymi mossy forest czyli omszały stary las, do którego dostać się trudno, bo droga jest tak kręta i wąska, że nie każdy jest na tyle odważny. Oczywiście tam autobusy nie jeżdżą. Taksówkarze byli chętni obwieźć nas wszędzie gdzie tylko chcieliśmy, ale nie do mossy forest. Dlatego biorąc wszystkie za i przeciw (przeciw to to, że nie chcieliśmy brać udział w turystyce zorganizowanej) wybraliśmy tym razem wycieczkę z agencji. No i w sumie nie było źle. Grupka była mała, a zobaczyliśmy wszystko co chcieliśmy.
Bilet na autobus do KL kupiliśmy w jednej z agencji.

O kolejkach w KL.
W Kuala Lumpur najlepiej poruszać się kolejkami. Obsługują całe centrum i do najważniejszych atrakcji można się dostać.

IMG_1708

Bilety kupuje się w automatach na stacjach, a cały proces zakupu jest jasny i czytelny. Jeśli jest jakiś problem, można kupić w okienku.
Główną stacją przesiadkową jest KL Sentral, z której poza kolejkami odjeżdżają autobusy do wielu zakątków Malezji. Są tam też busy na oba lotniska (bardziej ekonomiczne niż kolejka).

No i to by było na tyle 😉

Rajska wyspa – Perhentian Irlands

Oj nie mogłam się zabrać za ten ostatni wpis o Malezji…

Po zaplanowaniu dokładnie całej naszej wyprawy, na koniec zostało nam 5 lub 6 pełnych dni w Kuala Lumpur. Na zwiedzanie miasta – dla nas to za dużo. Początkowo chcieliśmy z KL zwiedzić inne okoliczne atrakcje jak Kuala Gandah czy Melakka.
Siedzieliśmy jeszcze wtedy w domu i rozważaliśmy różne opcje. Wiele z nich ocierało się o lenistwo na rajskiej plaży z odrobiną nurkowania 🙂 Zastanawialiśmy się nad Tioman, Perhentian i Langkawi.
W końcu wygrał Perhentian – daleko, ale udało się znaleźć tanie przeloty AirAsia i zorganizować nocleg. Zresztą to nie sezon, więc wielkiego problemu nie było.

Żeby tam się dostać z Kuala Lumpur trzeba najpierw polecieć do Kota Bharu, stamtąd wziąć taksówkę lub złapać busa do Kuala Besut, a potem już tylko wsiąść do łódki, która dowozi na wyspę. Trochę więc to trwa.
Jako, że do Kota Bharu dotarliśmy już po zmroku, mieliśmy dodatkową atrakcję w postaci szalonego nocnego przejazdu. Oba miasta nie są połączone żadną autostradą, czy nawet drogą szybkiego ruchu. Jedzie się tam skręcając wciąż w inną stronę, jakby miasta łączyła droga na szachownicy.

mapa

Ponieważ była noc musieliśmy się zdrzemnąć w hotelu w Kuala Besut i dopiero rano popłynąć na wyspę. Noclegowo Kuala Besut jest biedne. Standard jest bardzo niski, a ceny nieodpowiednio wysokie.

Za to już na wyspie domki rewelacyjne, plaża piękna i pogoda też gwarantowana!
Na wyspie mieliśmy się lenić i nurkować. Wszystko nam się udało 😉
Ze zwierzyny podwodnej widzieliśmy: rekiny, żółwia i masę kolorowych rybek. A na lądzie spotkaliśmy olbrzymiego jaszczura.

Spędziliśmy tam trzy dni, dwie noce, wypoczęliśmy i nie zdążyliśmy się zacząć nudzić. Idealnie!

Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Pora wracać do domu. Na szczęście nie Malaysian Airlines 😉

IMG_1520

Kuala Lumpur czyli reszta atrakcji w wielkim mieście.

Czego nie może zabraknąć we wpisie o Kuala Lumpur? Oczywiście słynnych bliźniaków 🙂

IMG_1266

W czasie całego naszego pobytu w KL nad miastem wiszą grube burzowe chmury (Aaaa! teraz przypomniałam sobie, że jednak nie! jednego dnia prażyło słońce, a my poszliśmy oglądać ptaki! O zgrozo! O zobaczeniu wież za dnia nie pomyśleliśmy!!!).
Przyjmijmy więc, że cały czas wisiały te chmury, bo czasu już nie cofniemy i nie zrobimy tego wymarzonego, pięknego zdjęcia za dnia 😉 Pozostaje nam więc pojechać pod wieże na zdjęcia nocne.
A w nocy! Wyglądają nieziemsko! Są pięknie oświetlone i ze wszystkich stron fotografowane przez tłumy turystów.


A wracając do ptaków:
W samym centrum miasta, niedaleko stacji PASAR SENI i KUALA LUMPUR znajdują się wielkie ogrody, w których jest kilka atrakcji. My wybieramy Bird Park, głównie dzięki Zu. Zuza zna Kuala Lumpur od podszewki, bo tam mieszka i w wielu sprawach była nam bardzo pomocna. Dzięki Zu 🙂
Wracając znów do ptaków, rzeczywiście jest ich bardzo dużo, są bardzo kolorowe i rzeczywiście nie siedzą w klatkach (oprócz tych groźnych). Latałam z aparatem między nimi jak szalona, a Radek tylko mówił „Po co ci kolejne zdjęcie pawia? Masz już ich setki!” No i co? Dopiero pod koniec zrobiłam najlepsze zdjęcie!

Po tym prawie rajskim doświadczeniu, zastanawiamy się, jak dotrzeć do dzielnicy hinduskiej (wciąż nie mamy przypraw, a czas w Malezji nieubłaganie zbliża się do końca), pytamy więc pierwszą spotkaną osobę o rysach hinduskich, jak dotrzeć do tej dzielnicy. Ona mówi, że są dwie, ale poleca tę przy stacji Sentral. Tam też się wybieramy.

Jest obłędnie kolorowo a zapachy kuszą z daleka. Na szczęście to pora obiadu więc siadamy w niezwykłym barze, gdzie słynne hinduskie danie vege na liściu bananowca można zjeść w kilku wersjach:

IMG_1474

Wegetariański kurczak, wegetariańskie mięso z kurczaka, baranina, również wegetariańska, … itd. Ki grzyb?
Nie dowiedzieliśmy się.
A zauważyliście na zdjęciu powyżej/powyżej puszkę owiniętą gazetą?
Wiecie co tam jest?
To towar zakazany, dlatego schowany: piwo.
Danie na liściu bananowca, jak i wszystko w kuchni hinduskiej je się ręką. Prawą ręką. Bo lewa to ta nieczysta. Chcieliśmy tego spróbować, a przynajmniej ja chciałam. Ale jakoś mi nie wyszło.
Zresztą może sam suchy ryż by się dało, bo się klei. Ale jak taki ryż polać jednym z tych pysznych sosów, to już się nie da tak ot złapać w jedną rękę. Prawą oczywiście, bo lewa brudna.
Używamy więc łyżki i widelca, bo to podstawowe sztućce w Malezji. A potem w toalecie myślę sobie jak to możliwe, żeby lewą rękę uznać za nieczystą.
Ja nie daję rady!

Potem jeszcze wracamy do naszej chińskiej dzielnicy na poszukiwania przypraw, niestety tam również ich nie ma.

Czy jeden dzień by nam wystarczył? Pewnie tak, pospacerowalibyśmy po dzielnicy chińskiej lub hinduskiej, a wieczorem pojechalibyśmy pod wieże. My jednak wciąż słabo znamy Azję i te dwa lub trzy dni też można było wypełnić.
Gdybyśmy zostali jeszcze ze dwa dni, pojechalibyśmy do Melakki i zobaczylibyśmy sierociniec słoni w Kuala Gandah. Może następnym razem 🙂

Kuala Lumpur po raz pierwszy

Do Kuala Lumpur jedziemy autobusem, choć tym razem znacznie szybciej i bez zbędnych postojów. Autobus dociera do jakiegoś dworca autobusowego niedaleko Chinatown (nie Sentral). Kompletnie nie wiemy gdzie jesteśmy, nie mamy mapki, ani żadnej szansy na znalezienie informacji. Przy wysiadaniu pytamy kierowcę jak dojść do ulicy Petaling, która podobno jest najlepszym miejscem noclegowym w KL. Kierowca zaczyna tłumaczyć, by po chwili stwierdzić, „ok, wsiadajcie podrzucę was”
Podrzucę was!?! Autobusem!?!
A nie mówiłam że Malezyjczycy są miłym narodem?!

I rzeczywiście dowozi nas do miejsca gdzie zaczyna się Petaling street czyli ścisłe centrum chińskiej dzielnicy.

IMG_1242

Znów niewiele trzeba, żeby znaleźć nocleg, choć atmosfera tłumu ulicznego jest przytłaczająca, a sława kualalumpurskich kieszonkowców każe mieć się na baczności.

W hotelu dostajemy mapkę i znów życie staje się proste! 😉

W KL pierwotnie chcieliśmy zostać tylko jedną noc. Tyle, żeby zdążyć zobaczyć słynne bliźniacze wieże. Ostatecznie wyszło trochę więcej.

Pierwsze miejsce do którego docieramy to FRIM (Forest Research Institute of Maleysia). Wybraliśmy to miejsce ze względu na canopy walk, czyli spacer pomiędzy wierzchołkami drzew na trasach zrobionych z lin.
Pierwotnie mieliśmy ochotę wybrać się do najstarszej dżungli na świecie czyli Taman Nagara, gdzie przy okazji moglibyśmy zrobić ten sam lub podobny canopy walk. Na to mieliśmy zarezerwowane te ostatnie dni: żeby zdecydować co robić i wybrać coś z opcji które nam pozostały. Koniec końców zrezygnowaliśmy z TN, bo: raz, że mało mamy doświadczenia w takim trekkingu po dżungli, zwłaszcza na tak długo, dwa, że żeby mieć z tego jakiś fun to trzeba by było pójść do dżungli na noc lub dwie, a trzy: nie mieliśmy już aż tyle czasu, zwłaszcza, że dojazd na miejsce też wymagał paru godzin, no i poza tym w dżungli już byliśmy.
Wybraliśmy więc FRIM, bo chcieliśmy tylko zobaczyć jak to jest spacerować w koronach drzew.

Wrażenie jest niesamowite. Mimo, że trasa nie jest długa, że jest bardzo dużo ludzi, stwierdzamy, że warto było zobaczyć las od góry.

Z FRIM przemieszczamy się do Batu Caves, jaskiń, przerobionych na świątynie hinduistyczne.
Przy samym wejściu na teren świątynny stoi zielona statua boga-małpy ale największe wrażenie robi olbrzymi złoty posąg boga Muruga, który stoi u stóp schodów prowadzących do jaskiń. Gdy docieramy do schodów akurat zaczyna padać deszcz, chowamy się więc w świątyni, która jest przy samych schodach i obserwujemy kolorowych hindusów. W końcu odpuszczamy i ruszamy w deszczu po 272 schodach do jaskini. I tu przychodzi rozczarowanie. Przede wszystkim w jaskini jest bałagan, wszędzie leżą jakieś papierki, butelki, resztki jedzenia, pozostałości po konstrukcjach metalowych… Wygląda jakby nikt o to miejsce nie dbał. A ze sklepiku dochodzi dudniąca muzyka. Koszmar.

W drodze powrotnej, na schodach pojawiają się małpki. Już nie pada, jest dużo ludzi, a one patrzą komu można ukraść coś do jedzenia. Trzeba uważać, bo bywają bezczelne!

Po Kuala Lumpur poruszamy się kolejkami miejskimi. To coś jak metro tyle, że jeździ głównie nad ziemią.

IMG_1234

O tych pociągach trzeba powiedzieć parę rzeczy: po pierwsze jest w nich potwornie zimno. Gorzej niż w autobusach dalekobieżnych. Wchodząc z ukropu do pociągu ma się wrażenie, że się wchodzi do lodówki.
Po drugie pociągi mają wyznaczone specjalne wagony tylko dla kobiet. Są to wagony środkowe (dwa-trzy). Mogą z nich korzystać wyłącznie kobiety, wyjątkiem są dzieci płci męskiej podróżujące z kobietami. Pary nie mogą. Dla par, mężczyzn i grup mieszanych przeznaczone są pozostałe wagony. Z reguły jeden z przodu i jeden z tyłu. Jest to dość absurdalne rozwiązanie. W wagonach damskich zazwyczaj jest pusto, a w mieszanych tłok.
Po trzecie uwaga na nieobyczajne zachowanie w pociągu! 😉

Z Petaling street, gdzie mieszkamy najbliższą stacją jest PASAR SENI, do której dojście to 5 minut spaceru. Z Pasar Seni można łatwo dojechać m.in. do wież bliźniaczych. Można też przejściem nadziemnym dojść do stacji KUALA LUMPUR, z której odchodzą pociągi m.in. do Batu Caves i FRIM.

IMG_1708

cdn…

Cameron Highlands – raj herbaciany

W trakcie przygotowań do wyjazdu do Malezji przeglądałam różne opracowania, różne relacje z różnych wypraw po całym świecie. Szukając czegoś o Malezji znalazłam na wstępie książki o podróżach zdanie „zaplanuj wyprawę do miejsca gdzie rośnie herbata”!
Ależ się wtedy ucieszyłam! No przecież my jedziemy tam gdzie rośnie herbata! Przecież jedziemy do Cameron Highlands! Co za zbieg okoliczności!

Autobus (z Penangu) wyjeżdża punktualnie (7.30), ale zatrzymuje się kilka razy, żeby zebrać turystów z innych miast. W związku z tym zamiast „przewodnikowych” 5 godzin my jedziemy 7!
Autokar jest dla nas miłym zaskoczeniem. Co prawda trzeszczy na wybojach, ale wnętrze, a zwłaszcza siedzenia ma rewelacyjne. W rzędzie są nie tak jak w zwykłych autokarach 4, ale 3 siedzenia (2+1), są więc szerokie, do tego można je rozłożyć prawie na płasko, przykryć się kocykiem (tu polecam dużych rozmiarów wielofunkcyjny ręcznik szybkoschnący z decathlonu ;)) i przespać połowę trasy.
Gdybyśmy wiedzieli, że tak wyglądają autokary w Malezji, podróżowalibyśmy zapewne nocą, żeby nie tracić cennego czasu 😉

IMG_0906

Jadąc do Cameron Higlands nie mamy zarezerwowanego noclegu. Do ostatniej chwili nie opuszcza nas lekki stres, bo jest weekend. Przy planowaniu nie wyliczyliśmy, że to tak wypadnie.

Na wzgórza Cameron dojeżdżamy od strony Brinchang. Miajmy najpierw całe wzgórza oblepione szklarniami, mijamy zjazd na jedną z wytwórni herbaty, mijamy wszystkie te inne okoliczne atrakcje jak farma pszczół, motyli, robali, farmy truskawkowe, by wreszcie dotrzeć do Tannah Rata, gdzie planowaliśmy się zatrzymać.
Na pierwszy rzut oka wygląda to tak, jakbyśmy przejechali wszystko co najważniejsze i pojechali za daleko, ale w sumie okazuje się, że Tannah Rata jest lepszym miejscem noclegowym, bo jest spokojniej, nie ma takiego ścisku na drogach, a potem do Kuala Lumpur jest bliżej 🙂 Poza tym Brinchang wygląda jak miasto przemysłowe.
A do wszystkich miejsc wartych zobaczenia tak czy siak trzeba dojechać, chyba że ktoś ma wystarczająco czasu na trekking.

IMG_0909
Wzgórza oblepione szklarniami wyglądają jak z kosmosu

Nocleg znajdujemy przy drugim podejściu więc luzik 🙂

IMG_0913

Tego samego dnia odwiedzamy jedną z bardziej znanych plantacji herbaty (BHARAT), do której można dojść pieszo z Tannah Rata (główną drogą w stronę Ringlet). Na więcej nie starcza nam czasu bo zaczyna się ulewa.

Drugiego dnia decydujemy się na wycieczkę grupową, w ramach której mamy: największą plantację BOH, wjazd na najwyższy szczyt okolicy – Gunung Brinchang, Mossy Forest, motyle, opowieści przemiłego kierowcy i korek na wąskiej górskiej drodze.

Dzień zaczyna się wyjątkowo ładnie, a zapowiadanej rześkości powietrza w tej okolicy nie czujemy. Jest tak jak w całej Malezji: gorąco.
Zaczynamy od tego po co tu przyjechaliśmy: od pięknych widoków zielonych herbacianych pól. Z dodatkiem błękitnego nieba wyglądają obłędnie.

Potem jedziemy na szczyt (znów mamy szczęście, że cokolwiek widać, a chmury nie zakrywają wszystkiego) i do niedaleko położonego mossy forest. Las nie jest duży, ale można wejść do niego na kilka sposobów. Przewodnik nas pyta, czy chcemy ścieżkę łatwą, ścieżkę FUN, czy „MORE FUN”. Wszyscy zgodnie wybierają MORE FUN. Kierowca-przewodnik zaprowadza nas pod ścianę skalną i mówi „to tu”. W tym momencie przemyka mi przez myśl, „to ja poproszę łatwą”, ale już nie ma odwrotu.
Wszystkim udaje się wspiąć i jesteśmy w starym omszałym lesie, gdzie tylko patrzeć, jak zza krzaka wyjdzie jakiś śmieszny bajkowy stworek 😉

W drodze powrotnej dojeżdżamy wreszcie do największej i najbardziej znanej plantacji herbaty BOH.
Jest tam herbaciarnia, gdzie można spróbować różnych rodzajów herbat, popijając na tarasie z widokiem na zielone wzgórza. Można też odwiedzić fabrykę i obejrzeć cały proces suszenia i fermentacji liści herbacianych. My wybieramy fabrykę i spacer po okolicy.

W drodze powrotnej, na wąskich krętych drogach utykamy w korku. Jest tak ciasno, że trudno się wyminąć. Kierowca psioczy na miastowych, którzy wybierają się w góry, a nie potrafią porządnie jeździć. Dochodzi do tego, że kilku kierowców czy pasażerów musi wysiąść i pokierować ruchem. Jeden rząd przytula się do skały, a drugi balansuje nad krawędzią. My jesteśmy w tej drugiej grupie.

Na koniec czeka nas jeszcze farma truskawek, motyli i gadów. O ile pierwszą można sobie spokojnie odpuścić (choć przyznam, że tu wszyscy lokalni szaleją na punkcie truskawek: gadżety, breloczki, czapki truskawkowe to chleb powszedni), o tyle motyle warto zobaczyć, bo jest ich sporo i są zabójczo kolorowe 😉

 

Jeszcze tylko szybki obiad na liściu bananowca i ruszamy na podbój Kuala Lumpur!

IMG_1113